dokąd zmierza magister slawistyki?


Wreszcie nadszedł ten ważny i dotychczas chowający się w dość mglistej przyszłości moment, w którym mogę wypiąć dumnie pierś i powiedzieć: jestę magistrę.

Droga do tego dnia była niewątpliwie barwna i ekscytująca, ale też zbyt krótka - no, wiadomo, jak nauka nie szła, a wstawanie na zajęcia częściej się nie udawało niż udawało, byłam święcie przekonana, że ta bezcelowa męka ciągnie się już zbyt długo. Ale jak już tak realnie odrzucić wszystkie trudności i chwilowe niechęci, okazuje się, że studia to był cudowny (i zbyt krótki właśnie!) okres. Mogłabym tak jeszcze chwilę, ewentualnie dwie.

W ciągu tych pięciu lat wydarzyło się mnóstwo dobrych i równie dużo wkurzających rzeczy. Jednak oprócz tych wszystkich spraw, które przerodziły się wręcz w nasze wewnętrzne rytuały czy nawet w styl życia, bez zawahania mogę powiedzieć, że działo się jeszcze coś szalenie ważnego: zmieniłam się. Dużo drastyczniej niż dotychczas, na mnóstwo pytań znalazłam odpowiedzi, a niektóre kwestie całkowicie przewartościowałam. I chociaż trudno byłoby mi powiedzieć, że mam już wszystko, czego potrzebuję do samospełnienia, mam z tego bardzo wiele i wiem, dokąd zmierzam.

Paradoksalnie wiele tego dały mi właśnie studia. Czemu paradoksalnie? Bo tytuły i kariera naukowa wcale nie znajdują się na mojej liście priorytetów tak wysoko, jak - według niektórych - powinny znajdować się u świeżo upieczonej pani magister. Ku zgrozie mojego promotora, do ostatnich chwil stawiałam opór przed teorią i mądrze brzmiącymi banałami na rzecz działania i tworzenia. Co oczywiście mnie pokarało,  bo na obronie to teoria stawiła opór mnie i nijak nie mogłam jej odkopać z pamięci, choć na tę okoliczność zgłębiałam ją intensywnie... ;)

Patrząc wstecz, studia na pierwszym stopniu to było zdecydowanie coś więcej, niż tylko chodzenie na zajęcia. Grupa się nam szybko wykruszyła, ale też dzięki temu - chcąc nie chcąc - musieliśmy trzymać się wszyscy razem. I tak razem przeżywaliśmy kolejne zajęcia (komentarze kolegów filologów wykładowcy wspominają po dziś dzień!), nieprawdopodobnie długie okienka, którymi nas raczyli harmonogramiści, powtórki do kolokwiów. Chodziliśmy razem na slawistyczne piwo, konsultowaliśmy na grupie fejsbukowej swoje wątpliwości (zwłaszcza na parę godzin przed egzaminem) i szybko wytworzyliśmy pewien niepisany styl życia, który sam od siebie funkcjonował i był zasadniczą częścią naszych studiów. Przy czym to nie jest tak, że byliśmy kochającą się slawistyczną rodziną - nie każdy lubił każdego, były kłótnie i problemy, ale każdy z nas miał w grupie bliską sobie osobę, a jako "stado" tolerowaliśmy się w sposób więcej niż poprawny. I było to naprawdę miłe, zupełnie jak poczucie obowiązku (pięć dni na uczelni) połączone z przyjemnością chodzenia na zajęcia, niepowtarzalne uczucie, kiedy od czasu do czasu zrobiłam sobie wolne bez absolutnie żadnych konsekwencji, czy soboty pod znakiem przygotowywania się na serbski w towarzystwie świeczek, herbatek i hitów Bijelo Dugme. Dopóki była ciągłość i byli ludzie, wszystko miało swój urok.

A później wszystko się zmieniło. Dalej było miło i fajnie, ale to już nie było to - bo mniej ludzi, zajęć i obowiązków, a więc i mniej klimatu, który był wypadkową tych właśnie czynników. W tym czasie natomiast udało mi się sporo nauczyć, poznać B., no i wreszcie, przed paroma dniami, obronić tytuł, o który walczyłam od pięciu lat. Tak więc w ogólnym rozrachunku drugi stopień dał mi dużo więcej niż pierwszy, ale w kwestii życia stricte uczelnianego magisterka nie umywała się do licencjata. I choć żal mi kończyć ten etap w życiu, te minione dwa lata trochę mi umożliwiają rozstanie się z nim bez bezbrzeżnej rozpaczy.

Mimo wszystko jednak, czy mi się to podoba, czy nie, okres ten dobiegł końca. Pora zatem postawić sobie kluczowe pytanie: kim jestem jako magister slawistyki? Po trochu wszystkim. Filologiem, z wykształcenia i zamiłowania. Tłumaczem pisemnym i ustnym, Bałkanoznawcą, językoznawcą, bo nim mnie uczynił mój licencjat. No i wreszcie badaczem współpracy kulturalnej między PRL-em i Jugosławią oraz kimś, komu udało się przeanalizować tłumaczenie całego dramatu na język polski i napisać o tym pracę krytyczną. Brzmi szumnie, wiem. Ale w rzeczywistości sprowadza się to do zupełnie innych korzyści i umiejętności niż te, które zdradza opis mojego kierunku: te pięć lat dało mi przede wszystkim zaczątki miłości do Bałkanów, którą musiałam (i pragnęłam, w tym rzecz!) rozwinąć sama i chęci do zostania tłumaczem - do czego również musiałam i muszę się przygotowywać w dużym stopniu sama. Przy czym warto wiedzieć, że dawanie zaledwie zaczątków czegoś to nie jest zarzut pod kierunkiem żadnych studiów - osobiście uważam to za inspirujące i korzystne, że zajęcia obudowują nas podstawami i pokazują kierunek, w którym należy podążać. A reszta zależy już od nas samych.

W praktyce, po studiach jestem osobą, która z błyskiem w oczach opowiada o Bałkanach, mówi płynnie po serbsku i wpisuje do CV pięć języków, bo są podobne, ale oficjalnie inne, a pięć jest cyfrą dużo większa niż cyfra jeden. Potrafię przełożyć w obie strony tekst mówiony i pisany, co mnie za każdym razem stresuje i zachwyca, i tak łatwo z tych przyjemności nie zrezygnuję. Jestem zachwycona, że jestem prawdziwą magistrą-serbistką, nawet jeśli nieuprzejmi pracodawcy tłumaczą mi, że język to zaledwie moje narzędzie, a sednem mojego zawodowego przeznaczenia jest nauczyć się, jak dobrze wciskać ludziom kit sprzedawać, bo nie wolno traktować sprzedaży jako zło konieczne. Tak, bałkańskie języki chodzą albo w marketingu (ampułki na odchudzanie to hit mojej ostatniej rozmowy o pracę), albo w księgowości. Już prędzej przeproszę się z cyferkami, jak słowo daję.

Co planuję dalej? Cieszyć się tytułem (jeszcze to do mnie nie dotarło) i opić go z każdym, kto wyrazi taką chęć. Odpocząć. Przestawić się na inny tryb funkcjonowania i spróbować ogarnąć, że to już dorosłość, tak na maksa, bez wymówek (no, może jeszcze nie, póki nie odbiorę dyplomu... :D). Znaleźć sobie satysfakcjonujące zajęcie, z którego można żyć. Nie zapomnieć, jak było fajnie i sprawić, że będzie jeszcze fajniej.

Pora otworzyć kolejne drzwi.

Komentarze

INSTAGRAM