pomiędzy tam i tu


Tak sobie myślę - czy nasza rzeczywistość musi być płynna i spójna, czy może składać się z kilku wyraźnie oddzielonych światów? Wbrew pozorom to wcale nie zajawka do powieści futurystycznej, a moje życie. C'est la vie.

Za każdym razem, kiedy wracam do mojego katowickiego domu, dzieje się to samo - przekraczam jakieś niewidzialne wrota czasu. Niezależnie od tego, jak starannie poukładałam sobie w głowie wszystkie życiowe zmiany i ich słuszność, w pewnym momencie podróży zmieniają mi się ustawienia główne i zmieniam domyślną rzeczywistość. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, wydaje mi się, że jest to najbardziej obrazowy opis tego, co aktualnie rozgrywa się w mojej głowie.

To trochę tak, jak z powieściami Dana Browna (zignoruję fakt, że jest to uwłaczające mi porównanie...): ten sam bohater przerzucany jest między światami i zdarzeniami. Kolejne powieści nie kolidują ze sobą, być może ten wymęczony przez los Langdon byłby nawet w stanie opowiedzieć swoje wspomnienia z poprzednich eskapad - ale mimo wszystko te światy nie są ze sobą płynnie połączone, mają wyraźne granice, w których się funkcjonuje, w które się wchodzi i po rozegranej akcji z nich wychodzi. Generalnie analogiczna sytuacja rozgrywająca się w realnym życiu wydaje mi się być problemem wyrastającym na nagłych zmianach oraz na emigracji - i absolutnie ma to sens w moim przypadku, nawet jeśli jest to wewnątrzkrajowa emigracja (mówiłam już, że Bałkany siadłyby mi bardziej...?). Niejednokrotnie pisałam, że w tym roku wydarzyła się cała masa rzeczy przeróżnych, w skali od ojacie-jak-wspaniale do czy-ten-dół-mógłby-być-głębszy? - i absolutnie nie jestem zdziwiona, że w jakiś sposób to na mnie rzutuje. Jestem natomiast zdziwiona i autentycznie zafascynowana faktem, że mój świat dał radę się aż tak podzielić.

Znasz to uczucie, gdy jednego dnia jesteś jeszcze na urlopie i beztrosko spacerujesz po zalanym słońcem kurorcie, a zaledwie kilkanaście godzin później znów siedzisz w tak dobrze znanym ci mieszkaniu i owinięta w najgrubszy koc słuchasz, jak deszcz bębni w szyby? Niezależnie od tego, czy towarzyszy temu żal i tęsknota za beztroską, czy raczej błogość, że nareszcie wróciło się do domu, w każdym przypadku tę sytuację zdefiniuje się przede wszystkim jako poczucie nierzeczywistości - zwłaszcza, jeśli podróżuje się pod koniec sezonu lub do innej strefy klimatycznej. Nie jest to to samo, co jet lag, ale uznajmy, że to całkiem zgrabna terminologia dla uczuć męczących mnie od tygodni... ;-)

I tak też, za każdym razem, kiedy jadę do Katowic, pojawia się ten sam scenariusz: najpierw się ekscytuję i nie mogę doczekać wyjazdu, a w dniu planowanej podróży akurat mam lepszy dzień i jest mi miło i wcale nie chce mi się iść na busa. No i B. nie może mi zawsze towarzyszyć, więc smutno, bo osobno = bez sensu. I tak sobie siedzę w tym busie i rozmyślam o tym, jak to powoli się przyzwyczajam i obiecuję sobie, że po powrocie przestanę się dołować i marnować czas na taplanie się w smutku i zajadanie go słodyczami; że przecież dopiero co byłam w Katowicach, więc nie ma się czym ekscytować. Tym razem ta nonszalancja trwała nawet ułamek sekundy dłużej, pierwsze znane miejsca zamiast mnie rozczulić, wywołały we mnie tę superwyluzowaną reakcję, którą zaplanowałam: "o, Kato". I trwało to jakąś mikrochwilę, do czasu, aż znów nie zaczęłam się szczerzyć jak głupi do sera do szyby, bo powróciły wszystkie znajome widoki i uczucia. Postępem jest też to, że nie płaczę na widok wszystkiego i wszystkich, ze szczęścia i ze smutku. To znaczy jeszcze nie płaczę, dopiero pierwszy dzień minął, powoli.

Zjawisko, które usiłuję opisać, jest wielopłaszczyznowe - istnieje kwestia silnych emocji przy każdej zmianie lokacji, istnieje kwestia tęsknoty za rodzinnym miastem i dotychczasową codziennością, to jasne, ale to nie wszystko. Do tego każdy powrót do Katowic staje się swego rodzaju powrotem do przeszłości - do mojego dawnego życia, miejsca, celów. Każdą chwilę w domu, mieście czy knajpie ze znajomymi chłonę, jakbym nie miała tego latami; każda prozaiczna czynność jest dla mnie czymś cennym, czymś, co mnie wiąże z moją wcześniejszą rzeczywistością. Siedząc przy moim biurku z kubkiem herbaty i muzyką z YouTuba, znów jestem na studiach i spędzam jeden z wielu jesiennych wieczorów tak, jak lubię, zamiast tak, jak powinnam. Widząc pierwszy śnieg i spacerując po zalanej słońcem dzielnicy, znów jestem dziewczynką czekającą na Święta. Jadąc do miasta i załatwiając jakieś prozaiczne sprawy znowu mam wrażenie, że tu należę, że to moje życie... I o ile takie uczucia mogłyby być dla kogoś wzruszające, gdybym była wieloletnią emigrantką, tak fakt, że przebywam w innym polskim mieście od dwóch miesięcy z przerwami, jest raczej... - bądźmy wobec mnie delikatni - zadziwiający. Zwłaszcza, że Lublin to nie jest nieodwołalna decyzja na całe życie - i w dodatku jest to decyzja, której, mimo tego wszystkiego, chciałam i chcę.

Nie do końca nawet wiem, jak nazwać i opisać towarzyszące mi uczucia. Tłumaczę sobie, że nawet wyprowadzając się do swojego mieszkania w Katowicach, odczuwałabym na początku niepewność czy swego rodzaju pustkę, bo byłaby to wielka zmiana reorganizująca całe moje dotychczasowe życie. Ale chwilę później łapię się na tym, że nadal mogłabym funkcjonować w mojej rzeczywistości, którą bym po prostu spokojnie rozbudowała o kolejne kroki. Możesz pomyśleć, że przesadzam - ale ja wcale tak nie czuję; ja po prostu jestem zaprogramowana do życia w tym, co znam i lubię. Przy czym zmiany wcale nie są złe - po prostu nie każda zmiana może być dobra tylko dlatego, że jest zmianą.

Paradoksalnie, w obecnej sytuacji jestem przeszczęśliwa. Nie dlatego, że żyję w mieście, z którym nie potrafię wejść w symbiozę, ani nie dlatego, że żyję z daleka od Katowic i rzeczywistości, w którą z niemałą przyjemnością już wrosłam - to akurat są sprawy dość przykre, z którymi pewnie przyjdzie mi się jeszcze długo pomęczyć. Ale nigdy nie oczekiwałam, że przydarzą mi się w życiu te wszystkie wspaniałe rzeczy, które mnie do tej przeprowadzki doprowadziły - i fakt, że są warte tych wszystkich trudnych dla mnie kroków, wynagradza wszystko. Gdyby jeszcze tak ucichły te wyrzuty sumienia, że wszystko psuję tym kwękaniem...

Czy piszę to dla jakiejkolwiek puenty? Absolutnie nie. Może jedynie liczę na to, że nazwane po imieniu rzeczy będą mniej straszne. I, kto wie, może znajdzie się ktoś, kto zmaga się z podobnymi odczuciami? W końcu prawdopodobieństwo, że tylko ja w wieku dwudziestu paru lat zapuściłam korzenie nie do wyrwania, jest znikome. 

Jest jakaś szansa, że mnie rozumiesz?

Komentarze

INSTAGRAM