[rok w Lublinie] czego się nie mówi o przeprowadzkach?


Parę dni temu minął rok od naszej przeprowadzki do Lublina. Z tej okazji, oczywiście, trzeba poczynić tekst - to przecież ROK z życia. Nawet, jeśli minął niepostrzeżenie.

Na co można wykorzystać taki rok? No, na wiele rzeczy. Można zmienić całkowicie swoje życie, nauczyć się czegoś nowego, zrobić coś dobrego i wielkiego. A co takiego zrobiłam ja? No cóż: "oto jestem", i to tyle w temacie mojego rocznego rozwoju. Choć Lublin stał się już dla mnie (prawie) chlebem powszednim, tak naprawdę wiele nie zmieniło się od czasu poprzednich tekstów. No, może oprócz mieszkania, bo to wreszcie mamy przystosowane do życia, a oprócz bycia lokatorami jesteśmy też postrzegani jako ludzie. To całkiem miłe uczucie.

W obliczu tego, że czuję się niebezpiecznie podobnie jak w pierwszych chwilach mieszkania tutaj, a co o otoczeniu i ludziach miało być powiedziane, powiedziane zostało, pomyślałam, że przy okazji pierwszej rocznicy napiszę coś, o czym się kompletnie nie pisze w takiej formie, w jakiej ja to postrzegam - o zmianach, przeprowadzkach i przemeblowaniach w życiu. Bo chociaż jest to temat niesamowicie częsty w tekstach kultury, jak i w prawdziwym życiu, tak naprawdę w kółko słyszymy te same schematy: "na początku jest trudno, ale to mija", "zaczęłam nowy rozdział w moim życiu", "wychodzenie ze strefy komfortu, bla, bla, bla". Pisze się o stosunkowo małej ilości przeżyć związanych z TAKĄ życiową zmianą, podczas gdy ja odnoszę wrażenie, że jest to olbrzymi przekrój maksymalnie skrajnych odczuć. Odczuć, które w większości usiłowałam już tu przekazać, ale nigdy ich nie usystematyzowałam - zatem dziś podejmuję taką próbę, bo po roku życia z nimi już coś tam wiem. O tym nie przeczytacie w literaturze, ani nie zobaczycie tego w filmie, zapewniam.


Nawet, jeśli w dziełach kultury wspomina się o tęsknocie, ona rozpływa się niepostrzeżenie wraz z pierwszymi krokami bohaterów: maskują ją nowe doznania, znajomości i obowiązki. Nikt nie jest smutny przez całą książkę i nikt nie płacze przez cały film - a przynajmniej nie z powodu przeprowadzki samej w sobie. Chociaż niemalże szablonowe stały się już sceny buntujących się dzieci, które muszą wyjechać i zostawić za sobą kolegów i pierwsze miłości, i oni jakoś tak szybko się uspokajają. Nie pokazuje się natomiast tego, że ból gdzieś tam zostaje i że płacze się nie tylko przy wyjeździe, ale jeszcze na długo po nim. Nikt nigdy nie mówi, że wpada się w głęboką chandrę nie do przezwyciężenia i że miewa się momenty, kiedy marzy się o ucieczce na pierwszego busa powrotnego. No bo dla której opowieści byłoby to atrakcyjne? Przecież to nawet mnie, głównej zainteresowanej, nie bawi.


Kiedy bohater literacki lub filmowy się przeprowadza - choćby to było zupełnie nieznane mu miejsce, gdzie nie ma ani jednej życzliwej sobie osoby - zawsze przenosi się od razu w jakiś życiowy kontekst: szkoły, studiów, pracy, dawno nie widzianej rodziny,... Zawsze znajdzie się dla niego miejsce, które będzie dobrą pozycją startową dla niesamowitych zdarzeń. Życie natomiast nie jest ustawiane pod czytelnika i tym samym nie jest oczywistym, że nowe miejsce wygeneruje nowe, zapierające dech w piersi zdarzenia. Prawdziwa przeprowadzka nie zawsze przeniesie nas w nowy kontekst i nowe życie - może na przykład się zdarzyć, że ktoś - tak, ja - przenosi się z jedną jedyną osobą, nie zna nikogo więcej i ma mocno ograniczone możliwości, żeby kogoś poznać i się z nim zaprzyjaźnić. I że miasto ją odrzuca w sposób kategoryczny, co skutkuje szybko kiełkującą wzajemnością. Story of my life.


Mówi się, że zmieniając otoczenie nie uciekniesz przed samym sobą. Nie mówi się natomiast o tym, że zmieniając otoczenie uciekniesz przed wszystkim innym, nawet wbrew swojej woli: przed swoją dotychczasową codziennością, zwyczajami, ludźmi (nawet kontakty, które zostają, nie są takie same), a nawet wersją siebie.


Jeśli człowiek żyje całe życie w jednym miejscu, wyjeżdżając, zostawia tam cząstkę siebie. I nie jest wcale oczywistym, że w nowym miejscu można być w 100% sobą - ale dobra wiadomość jest taka, że ta pozostawiona cząstka wytrwale czeka i momentalnie wraca na swoje miejsce, gdy tylko przyjedzie się "do siebie". Choćby nawet z krótką wizytą.



Gdy przyjeżdża się do domu z wizytą, zastaje się wszystko takim, jakim się pozostawiło - i wcale nie odczuwa się faktu, że długo się tam nie było; wszystko jest tak znajome, jakby się to widziało i uczestniczyło w tej codzienności zaledwie wczoraj. W obliczu takich uczuć łatwo wyczuć dysonans i poczuć, że nowe życie jest gdzieś tam daleko, zupełnie nierealne, jak sen. Jeszcze długi czas po przeprowadzce jest się pomiędzy tam i tu.


Jeśli się dba o stare relacje i obie strony dążą do kontaktu w takim samym stopniu, znajomości bliższe i dalsze wcale się nie rozpadają - i żadna liczba kilometrów tego nie zmieni. Co prawda zmienia się charakter relacji, ale to jest nieuniknione. I mimo tych zmian, rozłąki i kilometrów, większość relacji zamiast się pogarszać, wręcz się poprawia. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że niektórych zaczyna się wręcz częściej widywać niż w czasach, gdy byli na wyciągnięcie ręki ;)


Kiedy jest się daleko, zaczyna się doceniać to, co kiedyś było udziałem codzienności: małe rzeczy, swoiste, wypracowane przez lata rytuały, a nawet to, za czym nigdy nie spodziewaliśmy się zatęsknić. I ani czas, ani kilkudniowe wizyty w domu nie powodują, że człowiek przestaje się łapać na tęsknych myślach o drobiazgach, które normalnie nigdy nie byłyby przedmiotem rozmyślań. Myśli się o znajomych miejscach, jak pięknie muszą wyglądać w daną pogodę i jak chciałoby się je teraz zobaczyć; zastanawia się, co akurat robią ważni dla nas ludzie i gdzie się znajdują. W trudniejsze dni wracają nawet wspomnienia związane z dawno zapomnianymi (i zwykle już dla nas nieistotnymi) historiami. No i na porządku dziennym jest, że samotny włos na kanapie przypomni o ukochanym czworonogu, porzucone dziesięć groszy o tacie, który zawsze zostawia za sobą drobniaki, a zapach niedzielnego obiadu o mamie krzątającej się w kuchni. Z tego chyba nie da się wyleczyć.


Na "emigracji" (tak to się właśnie zdarza odczuwać) miewa się poczucie osamotnienia, niezrozumienia i że wszystko nas przerasta - choć czasem są to proste, prozaiczne rzeczy. Nie dzieje się tak dlatego, że trzeba coś zrobić samodzielnie, ale dlatego, że taka konieczność pojawia się za często i w zbyt wielu sytuacjach, które normalnie się nie zdarzają. Takie konieczności lubią się kumulować i wybuchać - zazwyczaj w momencie, który absolutnie nie jest adekwatny do reakcji. Cóż, trzeba sobie radzić.


Wyjazd do domu brzmi niemalże tak dobrze jak perspektywa wakacji - a wszystkie stare nawyki, które na tych "wakacjach" się powtarza, są atrakcjami z najwyższej półki. I to akurat jest szalenie miłe.


Kiedy tak sobie spisywałam wszystkie myśli, jakie nie dają mi spokoju, zrobiło mi się strasznie smutno: bo czuć coś to jedno, a ubrać w słowa - coś zupełnie innego. Ale jak przeanalizowałam sobie to jeszcze raz, na spokojnie, uznałam, że koniec końców to nie jest taki całkiem depresyjny tekst. Choć przeprowadzka potrafi dać w kość, w ostatecznym rozrachunku przyniosła mi wiele dobrego: nauczyłam się cenić drobne rzeczy i zrozumieć ich rzeczywistą wartość, przekonałam się, że znajomości, które utrzymywałam w Katowicach, są naprawdę ważne i silne, podobnie zresztą jak relacja z B. Wiem też, że kiedy wreszcie wrócimy do Katowic, każdy dzień będzie świętem. No i nie zapominajmy o rzeczy najważniejszej: bycie tu stworzyło możliwości, które póki co nigdzie indziej nie są realne. A to jest cholernie dużo, nawet jeśli trzeba dla tego trochę pocierpieć.

Czy mogłabym polecić ten tekst osobom, które czeka przeprowadzka? Raczej nie. Nie mam ochoty nikogo straszyć, zwłaszcza, że jest to opowieść wynikająca z wielu czynników, które większości ludzi się nie przydarzają. Sama idea zmiany otoczenia też nie jest zła: stwarza te wszystkie możliwości, o których pisałam i które uparcie ponawia się w kulturze - poznanie nowych osób, zmiana dotychczasowego życia, korzystne zmiany przeróżnych aspektów. To, że u mnie tak się nie stało, to już całkiem inna historia. Historia, która na pewno ma coś na celu.

A co? Tego nie wiem, ale mam nadzieję, że i o tym będzie niedługo okazja opowiedzieć.

Komentarze

INSTAGRAM