prasówka z minionych lat


Najbardziej cenię sobie konkretne komentarze odnośnie moich treści, czy pozytywne czy negatywne - to już sprawa drugorzędna. Kilkakrotnie usłyszałam od Was, Czytelników, że w sumie fajne są Opowieści sprzed dekady. No to skoro fajne, to kłaniam się w pas i ruszam do pisania. I temat mam fajny.

No bo kiedyś to się masowo czytało gazety. Wchodząc w pewien wiek zauważyłam natomiast, że nie ma już prasy dla mnie, o ile nie zainteresuję się jakimś konkretnym tematem. Podróże, polityka, świat? Bardzo proszę. Ale kiedy chciałabym lajfstajlu w wersji na papierze, mogę wybierać między przeciętnej jakości tekstami a modą i urodą (hot or not!). Jasne, że trafiają się porządne teksty. Ale dycha za gazetę, w której interesuje mnie dziesięć stron (oby, rozpusta) to chyba nadużycie. Na szczęście dzisiaj ja nie o tym.

Zaledwie kilka dni temu czekałam w kolejce do punktu ŚKUP w miejscowym saloniku prasowym. ŚKUP to taki nasz śląski wynalazek, który sprawia, że masz: bilet na karcie magnetycznej, zszargane nerwy i znacząco mniej czasu, zwłaszcza jak cię coś podkusi, żeby kupować bilet na początku miesiąca. Poezja. Zatem czekałam w kolejce, krótkiej fizycznie, aczkolwiek czasowo długiej. Miałam więc czas omieść wzrokiem pomieszczenie kilku(nasto)krotnie, w tym szczegółowo skontemplować okładki gazet na najbliższym regale. Powiedziałabym, że był to regał z prasą młodzieżową, ale w rzeczywistości treści dla młodzieży zajmowały ze dwie skromne półeczki. I chociaż wiem, że przecież internet to dziś propsy, to trochę zapłakałam nad dawnymi czasami.

Kiedyś to było w czym wybierać. Nie będę się upierać, że były to wyjątkowo ambitne tytuły, ale były wystarczająco zajmujące i działające na moją kilkunastoletnią głowę. Abstrahując od tych wszystkich "Barbie" i "Księżniczek", które czasem mi kupował Dziadek, a z których niewiele pamiętam, była cała masa gazet, które kupowałam w późniejszym dzieciństwie i jako nastolatka i które tak całkiem na serio znaczą dla mnie mnóstwo. Zrobiły klimat i jestem przekonana, że od ręki znajdę osoby, które mi to potwierdzą.



Nie jestem z jednego z tych dumnych pokoleń, które mogą poszczycić się dorastaniem na "Filipince", niestety. Na oczy jej nie widziałam. Ale weźmy na przykład takiego "W.I.T.C.H.-a" (o jak to się ciężko pisze!). Pierwszy raz go kupiłam z polecenia koleżanki, kiedy w kioskach był piąty numer (piąty!) i później latami tegoż Łicza zbierałam. Niby nic, zwykła opowiastka o czarodziejkach, które żyją w naszym świecie, przemieniają się i zapierniczają do Kondrakaru, kiedy zło zaczyna się panoszyć. A jak słowo daję, robiło to co miesiąc. Niby nic, a czekało się całymi dniami i pytało w kioskach, czy to już, czy już jest nowy numer. Otwierało się najpierw prezent, zaraz później czytało komiks, a resztę to tak ewentualnie, na dokładkę, można było doczytać. I to chyba wspominam najlepiej, najcieplej, a teraz, z zupełnie innej perspektywy, mogę oddać wielki szacun twórcom. No bo niby żadnych wartości edukacyjnych to nie miało, ale oprócz "czarów" (dziś to by tego dzieciom zabronili, no nie?) były tam ładnie wplecione kwestie tak po prostu ważne dla czytelniczek w tym konkretnym wieku. I dlatego bezapelacyjnie kochałyśmy Łicza, zbierałyśmy i czytałyśmy na przerwach. Do dziś pamiętam te wszystkie wydania specjalne, numery świąteczne i ten moment, kiedy rozsiadłam się u Dziadków przy wersalce zaraz przed Świętami i beztrosko czytałam nowy komiks (a ile się wtedy naczekałam na ten numer!). No tylko pomyślcie: za oknem śnieg (to jeszcze te czasy), ciemno, w domu cieplusio i milusio. Pokój tylko dla mnie, nie byle co! Ulubiona gazetka, pachnące sianko w połyskującym kartoniku jako dodatek do tego numeru i całkowita błogość typowa mojemu ówczesnemu wiekowi. Jakież to było miłe.

Miły był też "Victor". "Victor Junior", a później, logicznie, "Victor Gimnazjalista". No, dobra. Pół "Victora Juniora", a później, logicznie, pół "Victora Gimnazjalisty". Chociaż te wszystkie dodatki do szkoły  za zszywaczem niewątpliwie były na wysokim poziomie merytorycznym, nie oszukujmy się - skorzystaliście z nich chociaż raz? No, bo ja nie. Za to rozwiązywałam próbne testy i kupiłam dodatek o lekturach, to był majstersztyk, serio. Ale bez kujoństwa, wróćmy do tego, co naprawdę się czytało. Czyli: artykuły (a te były naprawdę ambitne, najlepsze pismo na rynku), ciekawostki i listy do redakcji (Pani Ewo, jak o nim zapomnieć?!). Ale szczególne miejsce w moim sercu zajmuje książka wydana pod skrzydłami "Victora Gimnazjalisty", będąca zbiorem wszystkich odcinków powieści publikowanej na jego łamach, której ja nie mogłam czytać regularnie, bo byłam za smarkata, żeby być świadoma jej istnienia. Ale kiedyś przed szkołą poszłam do kiosku po nowego "Juniora", którego, na szczęście, nie było. Na szczęście, bo za to było wydanie specjalne z książką, więc na otarcie łez pięknie poprosiłam Dziadka, żeby dorzucił pieniążka. Jaka to była książka? Ano Klasa pani Czajki. Przeczytałam ją kilkakrotnie, jest absolutnie klimatyczna, ciepła i tak po prostu atrakcyjna, pod względem treści i formy. Pomogła mi oswoić się z wizją gimnazjum (no, to już serio wrota dorosłości, zresztą już to ustaliliśmy) i umiliła naprawdę mnóstwo popołudni i wieczorów. Zresztą mam ją do dziś i z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że widać po niej intensywność użytkowania. Zdecydowanie ma duszę, i to bardzo doświadczoną.

Długo jeszcze bym tak mogła mówić o tym, co się czytało. Powiem więcej, jeszcze długo będę. Tak następnym razem. Teraz zostawiam Was z (nie tylko prasowymi) podstawówkowymi wspomnieniami. Poczytałoby się "W.I.T.C.H.-a", co?


Ej, sorry, ale ta piosenka TAK BARDZO mi się kojarzy z klimatem podstawówki, że no musiałam. Niektóre rzeczy są silniejsze od nas samych. :D

Komentarze

INSTAGRAM