pierwszy miesiąc w Lublinie, czyli subiektywna opowieść miejsko-egzystencjalna


Właśnie mija miesiąc od momentu naszej przeprowadzki do Lublina. Aż się prosi, żeby jakoś te pierwsze kroki podsumować - więc zakasam rękawy i podsumowuję. Będzie śmiech, łzy i parę innych zjawisk, którym na pozór nie po drodze ze sobą. Jakoś dacie radę.

Kiedy mniej więcej na początku drugiego tygodnia pobytu zorientowałam się, że aklimatyzacja na Lubelszczyźnie nie będzie tak do końca drogą usłaną różami (no, chyba, że łodygami róż - wtedy tak, to dokładnie taka droga), postanowiłam zapisywać wszystkie towarzyszące mi stany: jak się czuję, co myślę i kogo chcę zwyzywać, i regularnie je aktualizować. Co też robiłam - a później w całym swoim krytycznym afekcie uznałam, że warte są tyle, co sprawozdanie z koncertu Zenka Martyniuka - z tym, że moimi stałymi elementami nie był playback i półnagie panie. Bo chyba tak wyglądają koncerty disco polo?

Moimi stałymi elementami okazały się być zagubienie, smutek i złość, a dla przeciwwagi chęć założenia słoika szczęścia za każdym razem, kiedy spotkałam kogoś miłego. No i przede wszystkim radość - może trudna do zauważenia w momencie, kiedy na wstępie wyrzucam z siebie same negatywne obserwacje, ale prawdziwa. Bo to radość z tego, że wreszcie zaczęliśmy z B. układać życie w taki sposób, w jaki chcieliśmy - nawet, jeśli padło na miasto, w którym nikogo nie znamy, i z którego oboje mamy daleko do swoich "środowisk naturalnych". Nawet teraz, patrząc na wszystkie etapy mojej aklimatyzacji z pewnego dystansu czasowego, nie bardzo potrafię rozplątać gęste nitki moich myśli i odczuć i jakoś logicznie je przedstawić. Zacznijmy zatem od początku, to zawsze działa.

Początek naszej przygody z Lublinem był bardzo intensywny. Już sam fakt konieczności szybkiej przeprowadzki (od momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że mamy zielone światło do działania do momentu, gdy B. zaczął pracę, minął zaledwie tydzień), emocje i pewne niedowierzanie, że to się dzieje, dodatkowo skomplikowały cały ten proces przystosowywania się. Pierwszy tydzień minął jak z bicza strzelił - sprzątaliśmy i urządzaliśmy mieszkanie, sporo bywaliśmy w sklepach, żeby zdobyć najpotrzebniejsze chociaż rzeczy, załatwialiśmy formalności. Później nadszedł weekend, więc postanowiliśmy wreszcie zobaczyć miasto, pospacerować, spróbować poczuć się choć trochę jak u siebie. Pierwszy tydzień był jak sen, wszystko działo się błyskawicznie i trochę jakby za mgłą. B. był w wirze nowych doświadczeń i obowiązków, ja - gotowania, kupowania, ogarniania życia; na okołolubelskie refleksje nie miałam ani czasu, ani siły - szczytem szczęścia był fakt, że pod koniec tygodnia znalazłam godzinę na napisanie tekstu o przeprowadzce. Zatem niezależnie od tego, czy przeprowadzka ekscytuje czy przeraża (czy jeszcze nie zdecydowałaś, jakie uczucia wobec niej żywisz), pierwszy tydzień zawsze się leci na autopilocie. Co innego drugi tydzień: drugi tydzień to tydzień zjazdu - w moim przypadku i psychicznego, i fizycznego.

Jeszcze się dobrze weekend nie skończył, a jak już prychałam pod kocykiem i aplikowałam sobie miliony herbatek z miesięcznym zapasem cytryny. Jak się szybko okazało - nie pomogło, bo kolejny tydzień spędziłam na chorowaniu w domowych pieleszach. A w zasadzie w mieszkaniowych pieleszach, bo przyzwyczajenie się do nowego otoczenia wcale nie przebiegło tak sprawnie i idyllicznie, jak wszyscy byśmy tego chcieli. W zasadzie to nie przebiegło w ogóle, bo chociaż nie budziłam się skonsternowana ani zdołowana faktem, że jestem tu, gdzie jestem, tęsknota dawała o sobie mocno znać i żadne zadomowianie nie było mi w głowie. Pytana, za czym najbardziej tęsknię, odpowiadałam szczerze: za wszystkim. Za rodziną, przyjaciółmi, psem, widokiem z okna, miastem, moimi małymi zwyczajami, a nawet za tym wszystkim, co w swojej codzienności zaczęłam uznawać za przykry obowiązek. A ja, doprawdy po amatorsku, zamiast zajmować samą siebie innymi sprawami, wciągałam się w jeszcze głębsze bagno: "nawet, jak pojadę do domu, będę siedzieć tam z myślą, że to już nie jest moja codzienność", "ale chciałabym teraz wyprowadzić pieska w jego ulubione miejsca", "ciekawe, co robi K. i A. i R. i wszyscy pozostali". Nie pomagało też to, że zaczęłam odczuwać potworne wyrzuty sumienia - bardzo się cieszyłam, że wreszcie zaczęło się układać nasze życie w Polsce z B. i że rozpoczynamy nowy rozdział w życiu, a zamiast tym żyć, ja żyłam smutkami jak u dziewczynki jadącej na kolonie bez mamy i taty. I chociaż B. mnie wspierał jak mógł i cały czas zapewniał, że to zupełnie normalne, ja miałam już trzy powody po płaczu: tęsknotę, przekonanie, że to nie fair w stosunku do B., i zdjęcia. Tak, wtedy potrafiłam rozpłakać się nawet na widok każdego niemal zdjęcia znalezionego w pamięci telefonu. W tym momencie te były wyjątkowo cenne, a Katowice były dla mnie destynacją dużo bardziej atrakcyjną niż wszystkie te miejsca, których odwiedzenie moglibyśmy zaplanować na wolne dni. Jeśli w tym okresie było coś dobrego to popołudnia z B. i moja wena twórcza - w drugim tygodniu przygotowałam zatrważającą wręcz ilość tekstów, choć widoczna wersja bloga wcale tego nie odzwierciedla. Ale spokojnie, pracuję nad tym.

W tym okresie myślałam, że całe to złe samopoczucie wynika tak po prostu z tęsknoty i zakorzenienia na Śląsku, gdzie spędziłam całe swoje dotychczasowe życie. Co oczywiście jest prawdą, ale nie zamierzam ukrywać, że i nasze nowe otoczenie nie okazało się być miejscem, które mnie bezgranicznie uszczęśliwi, kiedy opadnie pierwszy szok i ból rozstania z tym, co znajome i lubiane. Obiecałam sobie jednak, że nie będę wydawała żadnych nieodwołalnych sądów dopóki nie minie więcej czasu (fakt, że dokładnie tak samo myślałam o swojej poprzedniej pracy i to, jak szalenie atrakcyjna okazała się ona być, przemilczę) - pospaceruję, poznam miasto, spróbuję się w nim zadomowić. Od tamtego czasu minęły ponad dwa tygodnie i szczerze mówiąc nic nie zmieniło się w tej materii, choć mieliśmy już pierwsze śląskie odwiedziny i sporo czasu na aklimatyzację. Nabyliśmy nawet internet do kontaktu z bliskimi, do których tak blisko już wcale nie mamy, a w pakiecie dostaliśmy różowe okulary. Wiecie, optymizm, pozytywne patrzenie na świat i te sprawy. Nie podziałały.

W czym zatem tkwi problem? Niewątpliwie ma to związek z otoczeniem - nie tylko z tym, że jest dla mnie nowe, ale przede wszystkim z tym, że tak różni się od tego mi znanego. I pomyśleć, że mówię to ja, miłośniczka Bałkanów, gdzie niemal wszystko jest na odwrót... A jednak. Powiedziałam kiedyś, że, paradoksalnie, łatwiej byłoby mi się zaaklimatyzować na Bałkanach niż w Lublinie - i myślenie to podtrzymuję. Problem mam też z ludźmi - nie znam tu dosłownie nikogo, a osoby spotykane przypadkiem (w sklepach, na ulicy, w miejscach, gdzie załatwiam formalności - słowem: wszędzie, gdzie bywam) zadziwiają mnie swoją mentalnością. Bardzo nie lubię generalizacji i nie chciałabym, żebyście w ten sposób odebrali moje odczucia - ale znaczna część napotkanych ludzi była po prostu niemiła albo, w lepszym przypadku, do bólu obojętna. Wiem już, że nie chodzi o niezrozumienie mentalności regionu - z pozytywnych historii opowiadanych przez B. i z faktu, że spotkałam też bardzo sympatyczne osoby, które swoją życzliwością zrobiły dużo więcej niż sądzą. Niemniej jednak, być może w wyniku zwyczajnego zbiegu okoliczności albo pecha, spotkało mnie więcej nieprzyjemnych zachowań niż tych przyjemnych i to skutecznie zniechęciło mnie do wychylania nosa dalej, niż było to konieczne. Generalnie wierzę w ludzi, więc ten stan się pewnie zmieni - a przynajmniej będę próbowała go zmienić. Na chwilę obecną jednak bardziej pomaga mi opowiadanie o tym, niż planowanie opuszczenia tanecznym krokiem mieszkania, żeby poznawać tabuny znajomych.

W obliczu tak układających się spraw, pierwszy miesiąc nie upłynął mi najlepiej: czułam się mocno nie u siebie, nieco osamotniona i zniechęcona. I dręczona wyrzutami sumienia, bo przecież osiągnęliśmy z B. to, o czym marzyliśmy - a ja teraz kwękam na blogu i płaczę w poduchę? Nie może być. I właśnie dlatego postaram się, żeby kolejny tekst o naszym życiu w Lublinie był już w innej konwencji - może bez brokatowej tęczy i jednorożców, ale chociaż w słabych pastelowych kolorach. Bo mimo wszystko wolę trudny start z B. i wymarzonymi osiągnięciami na koncie niż katowicką sielankę w starym scenariuszu. I całkiem serio myślę, że taki wybór to najlepszy fundament, jaki mogliśmy postawić.

Komentarze

INSTAGRAM