pierwsze koty za płoty, czyli Lublin pół roku później


A więc to już - chwilę temu wybiło nam pierwsze pół roku w Lublinie. I chociaż bardzo chciałabym jakoś precyzyjnie opisać ten okres, nie sposób - czas a to przyspieszał, a to zwalniał; to przynosił nadzieję, to - zwątpienie. Dlatego dziś będzie nie tylko o tym, co u nas, ale też o innego rodzaju skrajnościach i paradoksach: o Lublinie i lublinianach moimi oczami.

Początki w nowym miejscu zawsze są trudne - zwłaszcza, jeśli zostawia się za sobą... no, w sumie to wszystko. Wszystko oprócz narzeczonego, który dostał pracę czterysta kilometrów od miejsca, gdzie spędziłam całe swoje życie. Tysiąc od miejsca, gdzie mieszka jego rodzina. Dla niektórych pewnie byłaby to "superprzygoda", "inspirujące wyzwanie" czy "wreszcie coś nowego, byle więcej, byle dalej". Niektórzy pisali "ale przecież dom jest tam, gdzie jest ten jedyny", inni radzili "znajdź znajomych, odezwij się do lokalnych blogerów". I jak mogłabym z tym polemizować? Ano mogłabym. Wychodzenie poza strefę komfortu jest super - ale nie w ten sposób. Póki co nie znalazłam tu nic, co by mnie zafascynowało, nie jestem też osobą, która zaczepia ludzi ot tak sobie, bo "hej, nie mam znajomych, zakoleżankuj się ze mną. Zasługuję na to, przecież jestem taka kól". Jedyne, z czym mogę i chcę się zgodzić, to powielające się w komentarzach zdanie, że dom jest tam, gdzie jest B. Z tym, że halo, powoli! To, że jesteśmy razem i że jesteśmy akurat w tym miejscu, bardzo sobie cenię (choć okazuję to na swój, niekoniecznie konwencjonalny sposób ;)) - ale nie oznacza to automatycznie, że mój rodzinny dom, znajomi, piesek i ukochane Katowice przestały istnieć. Nic nie jest tak jednowymiarowe, jak niektórzy zdają się sugerować.



Obecnie, ciut ponad pół roku od czasu przeprowadzki, wciąż tęsknię za Katowicami i wszystkim, co tam na mnie czeka, ilekroć się pojawię na Śląsku; wciąż szukam pracy, celu i znajomych (:D), choć i ich grono powoli się nam powiększa. A teraz głęboko wierzę w wiosnę - że wreszcie wyzwoli z Lublina cały ukryty pod codzienną szarugą potencjał i otworzy to lepsze lubelskie półrocze. Póki jednak zima panoszyła się w najlepsze, zdążyliśmy trochę powędrować - zarówno po Lublinie, jak i po innych miejscach - poplanować i przeprowadzić się do innej części miasta. I okazało się, że z tych doświadczeń wyciągnęłam mnóstwo wniosków, czego nie omieszkam teraz nie wykorzystać. Przed Wami ultrasubiektywny obraz Lublina - wynik naszej krótkiej, acz burzliwej znajomości.

W zasadzie każdy przewodnik po regionie powinna otwierać informacja, że Lublin to jeden wielki rozdźwięk: nic tu nie jest jednolite ani spójne. Od ludzi począwszy, a na specyfice miasta skończywszy. Zacznijmy może od tego pierwszego, bo - jak już częściowo wiecie - ten czynnik znacząco wpłynął na moje postrzeganie tego miasta, i, niestety, przyćmił walory miejsko-przyrodnicze. Pierwszy kontakt z mieszkańcami Lublina zawiązałam przez telefon, podczas poszukiwania mieszkania; wszyscy jednak wiemy, że wynajmujący to grupa na wskroś specyficzna, niezależnie od miasta. Kiedy jednak po długich i barwnych przygodach wprowadziliśmy się do jednej z lubelskich dzielnic, pierwsze wrażenie, zamiast zblednąć, jeszcze bardziej się pogłębiło. Skłamałabym mówiąc, że w okresie zamieszkiwania dzielnicy X, w ogóle nie spotkaliśmy miłych ludzi - zdarzało się to jednak dziwnie rzadko. W tym okresie potrafiłam wyjść zaledwie do Lidla oddalonego od wynajmowanego przez nas mieszkania o dosłownie 150 metrów i wrócić wkurzona. Na czym polegał problem? Głównie na tym, że działałam jak magnes na nieszczególnie dobrze nastrojonych mieszkańców; inaczej tego określić nie mogę, bo naprawdę trudno mi uwierzyć, że znaczna większość tak liczebnego miasta jest - tak po prostu, nie oszczędzajmy się - bucami. Niemniej jednak dzień w dzień trafiałam na osoby nieuprzejme i niekulturalne, potrafiące potrącić w sklepie staruszkę i nawet nie obejrzeć się, czy wyszła ze starcia cało (true story, niestety). Od razu uderzyło mnie też zachowanie pracowników sklepu - część z nich obsługiwało nas z łaski na uciechę, otwarcie pokazując, że przez nas muszą coś robić i z niechęcią otwierając usta, żeby wypowiedzieć kwotę do zapłaty (bo proszę i dziękuję było już zdecydowanie poza zasięgiem). W czasach, kiedy pracownicy tak dbają o to, aby zatrzymać klienta (i żeby szef był zadowolony ich pracą), było to dla mnie naprawdę zaskakujące - i to nawet nie w wymiarze międzykulturowym (he he), ale tak po prostu międzyludzkim. A druga sprawa, że patrząc na naszych sąsiadów - osoby o zdecydowanie odmiennej od mojej mentalności, ale zupełnie miłe i spokojne - nie mogłam pojąć, skąd się brali bohaterowie moich sklepowych opowieści. W pewnym momencie zaczynałam nawet podejrzewać, że nad ranem ktoś przywoził autobus pełen aktorów, którzy rozchodzili się po najbliższym otoczeniu zamieszkiwanego przez nas bloku i czyhali na mnie, żeby sprawdzić moje granice tolerancji. A te, muszę się pochwalić, są naprawdę elastyczne - jeszcze nigdy nie zwróciłam uwagi żadnemu z Pchaczy.


Kim jest Pchacz, zapytacie? To dość często spotykana w tym regionie osoba, zazwyczaj starsza, przebywająca w komunikacji miejskiej i/lub w sklepach, która - nie zgadniecie - pcha się. Tu na porządku dziennym jest, że ktoś praktycznie opiera się o mnie w autobusie, bo zajęty przeze mnie kawałek podłogi jest ładniejszy i tym samym należy do niego. Zupełnie normalne w komunikacji miejskiej jest też, że ktoś sobie stoi przy poręczy obok drzwi, a Pchacz planujący wysiadanie, zamiast stanąć obok tej osoby, dosłownie przyklei jej się do pleców. Zdaje się nie razić też zajmowanie małej przestrzeni wytworzonej między dwiema obcymi sobie osobami, które zachowały jeszcze poczucie przestrzeni osobistej (na przykład ja); w porządku jest wjeżdżanie komuś w tyłek wózkiem sklepowym, bo taśma na kasie odjedzie, i potrącanie na ulicy bez "przepraszam", "sorry" czy nawet "pocałuj mnie w dupę". W tamtym czasie nawet to ostatnie by mnie na swój sposób usatysfakcjonowało.

W tym samym czasie pogoda stała się dramatyczna (od naszego przyjazdu do wyprowadzki w inne miejsce zdarzyły się może ze trzy słoneczne dni), na pewnym etapie wręcz fizycznie wciskająca pod kołderkę pełną ponurych myśli. W nieprzebranej szarudze, w której nawet deszcz był rzadkością, między gęstwinami błota i w otoczeniu suchych badyli pozostałych po drzewach, każde miejsce może bez trudu zbrzydnąć. Do kompletu dochodziły jeszcze wieczne problemy z właścicielami mieszkania, wieczne załatwienia i różnego rodzaju utrudnienia - kiedy to wszystko zsumowałam, za wesoło nie było. I chociaż wreszcie przyszło lepsze, Lublin zdążył mi się tak dać w kość, że do teraz próbuję polubić to miasto. Ze zmienną skutecznością.

Lepsze przyszło pod koniec listopada, gdy wracałam z Katowic. Wtedy to zadzwonił do mnie B., który usiadł do rytualnego już przeglądania mieszkań na wynajem i zachwycił się przepiękną kawalerką. Już kolejnego dnia - mimo że była to niedziela - umawiałam się z agentem na oglądanie mieszkania, co zresztą zrobiliśmy od razu po weekendzie. W krótkich słowach, mieszkanie było przepiękne i w naszym zasięgu - więc zdecydowaliśmy, że MUSIMY je wynająć, nawet kosztem dopłacenia do poprzedniego lokum. Całkiem szybko, po całkiem absurdalnej awanturze z naszymi przyjaciółmi z mieszkania numer jeden, podpisaliśmy nową umowę, przewieźliśmy rzeczy i zaczęliśmy podejście do Lublina numer dwa. I chociaż to zbieg okoliczności, że tak się sprawy potoczyły, był to punkt przełomowy także dla innych kwestii - nie tylko samopoczucie nam się poprawiło, ale też życie towarzyskie i zawodowe (no, to tylko połowie z nas ;)). Poprawiło się też nasze otoczenie (najpierw cudny śnieg, później dość szybka wiosna), w tym ludzie - być może mój magnes na dziwne sytuacje trochę osłabł. Okazało się nagle, że Lublin zamieszkuje mnóstwo miłych, serdecznych osób, które są otwarte i chętne do pomocy. Doszło wręcz do tego, że mam wrażenie, że w Lublinie można spotkać albo ludzi skrajnie nieprzyjemnych, albo niesamowicie sympatycznych; okazuje się też, że nie sposób spotkać się tu z uprzejmą wszystkojednością tak dobrze mi znaną z Katowic (choć i tak wolę uprzejmą wszystkojedność niż taki kalejdoskop zachowań, nigdy nie wiadomo co człowieka spotka... ;)), nie sposób pozostać też dla ludzi obojętnym. To, co się nie zmieniło, to spotkania z Pchaczami, fakt, że mnóstwo ludzi ciągle i nieskrępowanie lustruje na każdym kroku obce sobie osoby, no i mentalność. Choć teraz żyje nam się dobrze i całkiem normalnie, ta jedna kwestia nadal pozostaje dla mnie nieuchwytna.


Generalnie u młodych ludzi w Lublinie można zauważyć dwie tendencje - albo jest to lokalny patriotyzm i wychwalanie regionu (mamy jedne z większych Juwenaliów w Polsce! a w Katowicach macie w ogóle coś takiego?), albo ciągnięcie w stronę Warszawy (chcę się stąd wyrwać, nikt z moich znajomych już tu nie został, tu nie ma żadnych możliwości i perspektyw). Dużo rzadziej niż na Śląsku spotyka się osoby nastawione neutralnie - praktycznie nie spotkałam się z postawą, że "Nowy Jork to to nie jest, ale można nieźle zarobić i normalnie żyć". No a pieniądz to też dość specyficzne zagadnienie na tym obszarze - z jednej strony o pracę jest dość trudno (mniej jest tzw. ofert śmieciowych - nie mylmy z umowami śmieciowymi, nienienie - ale też mniej propozycji dla najliczebniejszej grupy potencjalnych pracowników - czyli ludzi aspirujących raczej do pracy w biurze na pierwszą zmianę, ale nie mających wykształcenia specjalistycznego: nie znających języka programowania, zaawansowanych zagadnień ekonomicznych itd. - czyli dla mnie na przykład :P), zarobki oferowane w wielu firmach są niższe niż na Śląsku, w dodatku dzieje się to w przeciwieństwie do cen, które są identyczne w całej Polsce. W związku z tym w sklepach jest  trochę puściej (sobotnie popołudnie w popularnej tu galerii handlowej Felicity można porównać do umiarkowanego w ruchu czwartkowego wieczoru w katowickiej Silesii), a ulice są nieco bardziej przejezdne. Jednak w przeciwieństwie do tego stoją osoby, które - przed otwarciem lubelskiego przedstawicielstwa jednej z odzieżowych sieciówek - jeździły na zakupy do Warszawy, na ulicach całkiem nierzadko mijają mnie wypolerowane Audi i inne Ferrari, w większości na rejestracjach z oznakowaniem z regionu, a knajpy - w większości droższe niż w Katowicach - zazwyczaj są pełne. Nie próbuję jednak powiedzieć, że "to bardziej takie narzekanie", bo sama miesiącami nie mogę znaleźć pracy - raczej to kwestia mniejszego zróżnicowania rynku, które nie pozwala na swobodne poszukiwania pracy niezależnie od uprawianej profesji. To też duże zróżnicowanie postrzegania świata i - wydaje mi się - wciąż nierozwinięty potencjał ekonomiczny. W tych gorszych chwilach jestem pewna, że możliwości rozwiną się, kiedy spakujemy na dobre manatki. Life is life.

Z bardziej prozaicznych i miłych rzeczy, Lublin to miasto raczej przyjazne, ale pod każdym względem inne niż miejsca, w których dotychczas miałam okazję przebywać dłużej niż chwilę. Powierzchniowo praktycznie dotrzymuje kroku służącym mi za porównanie Katowicom, ludnościowo chyba nawet je przewyższa. Jednak mimo to życie towarzyskie skupia się głównie na paruset metrach starego miasta (no i na miasteczku studenckim, wiadomo ;)), mniej jest "miejskich" miejsc, po których można tak po prostu się powłóczyć, nie mówiąc już o spacerach - w przypadku tych ostatnich do dyspozycji mamy dłuuuuugi deptak nad rzeką prowadzący nad zalew zlokalizowany na obrzeżach miasta. Jednak już samo centrum sprawia bardziej wrażenie obiektu "użytkowego" (szacun za funkcjonowanie urzędów, serio), aniżeli organizmu, który mógłby służyć do cieszenia się wolnym czasem czy poczucia, że funkcjonuje się jako element większej zbiorowości. Mimo że miasto jest dość rozległe (tutaj plus za przestrzenie między budynkami w dzielnicach), tak naprawdę bardzo szybko "układa się w całość" - centrum to powierzchnia stosunkowo niewielka, a konkretne kierunki obierane ze starego miasta to kierunki na dzielnice, które głównie skupiają się na tym, żeby służyć mieszkaniu i zaspokajaniu potrzeb zakupowych (w Lublinie ewidentnie królują Stokrotki, Żabki dopiero osiągają ekspansję znanych mi wymiarów), a nie wędrówkom i odkrywaniu nowych miejsc. W otoczeniu, które użytkuję, jest kilka miłych miejsc (zielone dachy w centrum miasta, które skutecznie udają, że są daleko od zgiełku!), jednak tak naprawdę nic mnie jeszcze nie zachwyciło. Ale przecież wszystko przede mną, no nie?


Mimo tego, że tutaj zupełnie inaczej postrzega się funkcję miasta (bardziej się żyje w nim niż z nim), życie towarzyskie kwitnie praktycznie tylko w knajpach. W ciągu tego pół roku nie sposób było nie zauważyć, że lublinianie raczej niechętnie widują swoich znajomych w domach - niezależnie od tego, czy mieliby być osobami zapraszającymi czy zapraszanymi. Podczas gdy w Katowicach często ktoś mnie odwiedza (nawet teraz, jak bywam tam tylko na chwilę), a równie często wspólnie ustalamy, czy idziemy do domu czy na miasto, tutaj wszyscy momentalnie dążą do wyjścia poza cztery ściany (nieważne, czy deszcz, czy mróz, czy upał, zupełnie nieważne!) i wręcz odmawiają przyjęcia zaproszenia do domu. Na razie mój krąg znajomych jest dość niewielki, jednak nie spodziewam się, że sprostuję ten akapit przy okazji następnego lubelskiego tekstu - póki co wszyscy byli zgodni w kwestiach mieszkaniowego koleżankowania.

Oczywiście wszystko to, co opisuję, to moje subiektywne spostrzeżenia - po tym, jak diametralnie różni się nasze obecne życie od życia w dzielnicy oddalonej zaledwie o dwa kilometry od miejsca, z którego teraz piszę te słowa, jestem skłonna uwierzyć, że w Lublinie istnieje jeszcze kilka paralelnych światów, w których funkcjonują osoby, które zupełnie nie zgodzą się z moim myśleniem. Najlepszym przykładem na to jest rozmowa, którą zdarzyło mi się odbyć przy okazji jednego z nielicznych wypadów na piwo. Rozmówczynią była osoba idealna do badań - dziewczyna, która pochodzi z jednej z licznych miejscowości na pograniczu Śląska i Kielecczyzny, położonej równo w połowie drogi między Katowicami i Lublinem; przed paroma laty mieszkała w centrum Katowic, teraz mieszka w Lublinie. Szybko okazało się, że jej myślenie o Lublinie jest zgoła inne niż moje - to tu przeniosła się, żeby kontynuować studia rozpoczęte w Katowicach, bo twierdzi, że tutaj żyje się "przyjemniej". Czemu? Bo w Katowicach trzeba żyć twardo. Co prawda pewnych rzeczy mogę nie dostrzegać - tak, jak niektórych moich spostrzeżeń nie podzielają wieloletni mieszkańcy Lublina - jednak życie w Katowicach to nie jest nowojorska walka o przetrwanie ani nawet nie warszawskie gnanie naprzód. Prawdę powiedziawszy to nawet Kraków w porównaniu z Katowicami jest kotłującym się chaosem. Ale to świadczy tylko o jednym - że moje dawne miejsce, i miejsce, do którego próbuję przywyknąć, to dwie skrajnie różne bajki, zupełnie inaczej odbierane w zależności od charakteru i oczekiwań. Aż trudno uwierzyć, że dwa tak różne światy mogą pomieścić się na rozpiętości czterystu kilometrów.

To, co powiedziałam na początku, to podtrzymuję i nadal - Lublin to miasto sprzeczności, upstrzone zupełnymi przeciwieństwami i - tym samym - również paradoksami. Z jednej strony - mentalnie odległe jest od świata, w którym żyłam dotychczas, z drugiej - wcale nie tak dalekie naszej rzeczywistości, jak zwykło się je postrzegać. Być może jest to dobre miejsce do życia - jeśli masz w sobie odpowiedni zestaw cech i szukasz w życiu czegoś innego niż ja. Wydaje mi się, że po latach, jak ruszymy dalej, będziemy miło wspominać ten okres w życiu. Mimo to na chwilę obecną wciąż nie potrafię stać się częścią tego świata. Kto wie, może za kolejne pół roku coś się zmieni?


Na dzień dzisiejszy w Lublinie lubię dachy Tarasów Zamkowych, piwa regionalne i Budkę Suflera. No i fakt, że jestem tu z B. - inaczej już dawno uciekłabym do strefy komfortu, dachów górujących nad Spodkiem i Tyskiego Dwunastodniowego.

Komentarze

INSTAGRAM