wyznania nieanonimowych najemców: jak skutecznie nie wynajmować mieszkania


Wynajęcie mieszkania zawsze związane jest z wielkimi życiowymi zmianami - zmiana miasta i otoczenia, rozpoczęcie studiów, pracy, zamieszkanie z drugą połówką. Zawsze i niezmiennie jest to początek nowej ery. A jak wygląda droga ku nowemu?

Ta, niestety, jest wyboista. Choć początki wyglądają dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam - siedzicie ramię w ramię z tym właściwym i jedynym, popijacie kawę i przeglądacie przepiękne zdjęcia mieszkań, snując plany na kolejne dni, miesiące i lata spędzone w idealnym mieszkaniu w nowym, idealnym życiu - a później wkrada się proza tegoż życia. Jest to ten moment, kiedy bańka mydlana, w której unosicie się Wy i Wasze idealne wszystko, pęka i trzeba podejmować racjonalne wybory. Przynajmniej na początku, póki nie jest się tymi wyśnionymi milionerami.

O ile kwestia dogadania się, czego oczekujemy od mieszkania i na jakie progi finansowe możemy sobie pozwolić, jest stosunkowo łatwa, o tyle czynników zewnętrznych nie sposób przewidzieć. A czym są czynniki zewnętrzne? Ludźmi, niestety. I choć mam w sobie całe pokłady wiary i wyrozumiałości dla istot żywych, mam też równie dużych rozmiarów wór niechęci i powściągliwości. Nasze poszukiwania utwierdziły mnie w moich przekonaniach - i tych pochlebnych, i tych niekoniecznie. Moje koleżanki, niezależnie jedna od drugiej, twierdzą, że jak ma się coś dziwnego przydarzyć to przydarzy się mi. Ja natomiast, za każdym razem, gdy nonszalancko stwierdzę: "mnie już nic nie zdziwi", zdziwię się jeszcze bardziej. W tej historii pojawią się obydwa te wątki.

Mieszkania zaczęliśmy przeglądać w zasadzie miliony lat świetlnych temu, kiedy na horyzoncie zamajaczyła w ogóle możliwość przeprowadzki do Lublina - ot, taka rozrywkowo-edukacyjna aktywność, której podejmowaliśmy się przy każdej złożonej B. propozycji pracy. Kiedy Lublin stał się już faktem, poszukiwania wzmocniliśmy profesjonalnym przygotowaniem i całkowitym poświęceniem sprawie - choć i wtedy nie było łatwo, bo był to czas, kiedy studenci zrobią wszystko, żeby zrobić nam konkurencję, a i ja nie wypadałam na szczególnie poważną musząc mówić, że nie wiem, kiedy chcemy się wprowadzić. No bo nie wiedziałam, podobnie jak nie wiedział nikt - bo papierologia ma to do siebie, że się czeka i przechodzi przez szereg przyjemnych i okropnych niespodzianek (tych drugich rażąco częściej). A jak dowiedzieliśmy się, kiedy możemy startować, było to równo na tydzień przed rozpoczęciem pracy B. I bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze. W każdym razie nie zrażaliśmy się, nawet mimo tego, że poeta ze mnie słaby.

Ale chęci to tylko niewielki procent sukcesu. Potrzebujesz jeszcze szczęścia, wyczucia czasu, dobrego humoru wynajmującego, który przy okazji będzie miłym człowiekiem, jego zrozumienia, chęci wysłuchania i uznania Cię za człowieka godnego uwagi i zaufania. O zgrozo, w pewnym momencie dochodzi do tego, że kwestie cenowe, estetyczne i komunikacyjne spuszczają pokornie głowy i ustawiają się na szarym końcu kolejki priorytetów. Zwłaszcza, jeżeli masz tak wygórowane wymagania jak bieżąca ciepła woda czy centralne ogrzewanie.

Przeszukaliśmy Lublin wzdłuż i wszerz - a przynajmniej to, co popularne portale internetowe miały nam do zaoferowania. Oferty były różne: dziwnie tanie, śmiesznie drogie i podejrzanie w sam raz; były kawalerki, mieszkania dwupokojowe, a nawet trójki - wszystko w podobnym przedziale cenowym. Właściciele dzielili mieszkaniami, piętrami domów jednorodzinnych, prawie-piwnicami, pokojami, a nawet miejscami w pokojach - istny małpi gaj. Właściciele dzielili nie tylko tym, co mieli, ale też wspaniałymi spostrzeżeniami i obrazem świata wyrastającym w ich właścicielskich głowach. Od pytań całkiem niewinnych: "a jakiej narodowości jest pani narzeczony?" czy "będziecie tu państwo pracować czy jakie są wasze plany?", dobrnęliśmy do sytuacji kuriozalnych: "ja się zastanowiłam, Serb może być, oni nam nie zagrażają!", "absolutnie nie chcę obcokrajowców pod swoim dachem" oraz "jak pani chce znaleźć pracę to pani szybko znajdzie!". Byli też sympatyczni ludzie dbający o czystość naszej relacji: "ja wynajmuję tylko małżeństwom, nie jakimś tam parom, ale jak państwo jesteście narzeczeństwem to już się chyli ku ślubowi, prawda? No to mogłabym przymknąć na to oko i wynająć". Zapominali tylko, że mają w ofercie rozpadające się kwadraty, których byśmy nie wynajęli nawet w sytuacji, w której to my stawiamy warunki. Byli i tacy, którzy w ogóle zapominali, że wystawili jakieś ogłoszenie - choć było to ni mniej, ni więcej, a dwie godziny wstecz: "nieaktualne! Skąd pani w ogóle ma mój numer?! Nie, ja na pewno go nie umieszczałem, no chyba wiem!". No, chyba wie.

Oczywiście nie mogło też zabraknąć klasyków: "no, my tu mamy ogrzewanie gazowe, i palniki gazowe, i ciepłą wodę też na gaz, ale to jest bardzo ekonomiczne, bo latem się nic nie płaci za grzanie!" czy "tu na zdjęciach to nie widać dobrze, na żywo jest dużo ładniejsze", w co bardzo chciałam wierzyć, bo zamieszczone ujęcia przedstawiały gładź szpachlową rozprowadzoną po ścianie, najprawdopodobniej pod kuchnię - ale pewności nie miałam, zamiary artysty zdradzał tylko podejrzany rząd kafelek mniej więcej na wysokości odpowiadającej miejscu, gdzie zwyczajowo kończy się kuchenka. Słowem - było kolorowo.

I tak po dniach pełnych niekończących się telefonów, chcąc nie chcąc musieliśmy przystać na jedyną opcję, jaką mieliśmy w zasięgu ręki. Opcja ta, choć całkiem ładna, po bliższym zapoznaniu się z nami obnażyła dużo niedociągnięć, które - choć przecież są drobiazgami - tworzyły niesamowicie zgraną paczkę, magicznie obniżając standard na pozór ładnego mieszkania przynajmniej o jedną gwiazdkę. Ale to nic - powiedziałam sobie, mając na uwadze, przez jakie przeprawy przechodzą inni wynajmujący (i sukcesywnie ignorując fakt, że jeszcze inni tych problemów w ogóle nie posmakowali) - damy radę. I daliśmy, po dwóch dniach szorowania na cztery ręce, połowie butelki Ciffa i jednej parze gumowych rękawiczek bezdusznie porwanej przez wiatr beztrosko hulający po naszym ekskluzywnym tarasie, który nie mieści nawet suszarki na pranie. I wtedy mieszkanie okazało się być naprawdę ładne i przytulne - nawet, jeśli miało do zaoferowania wodę z piecyka gazowego i zapałki z '89 (autentycznie, to nie jest hiperbola!), które walały się po wszystkich kątach. Zaprzyjaźniłam się nawet z kaktusem, którego nazwałam Kajetanem i wyraźnie go faworyzowałam na tle innych roślinności pozostawionych w mieszkaniu na pastwę nas. Czemu akurat on? Spośród wielu fantastycznych cech najważniejsze wydało mi się to, że jest dobrym słuchaczem i jako jedyny nie ma spleśniałej doniczki - choć to może dlatego, że cała woda wylewała się z niego na imitację gumolitu ("wspaniała alternatywa, jak się coś rozleje" - przynajmniej już wiem, co autor miał na myśli...). W takich warunkach nie sposób sobie nawet w spokoju zapleśnieć.

Jak jednak możecie się domyślać, idylla nie trwała długo - bo gdyby trwała, rozczarowałabym się i nie miała o czym pisać, wiadomo. Sama już nawet nie pamiętam, co pierwsze zburzyło to nasze nowe, idealne życie - czy były to zepsute sprzęty? Piasek na ostatniej półce w szafie? Braki w wyposażeniu? A może jednak właściciele mieszkania? Chyba nigdy do tego nie dojdę. Ale za to mogę opowiedzieć kilka ciekawych anegdotek i być przy tym jak Cortazar - w jakiejkolwiek kolejności nie ułożycie tych opowieści, będzie miało sens. Lublin robi ze mnie artystę.

Kojarzycie kratki wentylacyjne, które w starszym budownictwie robione były w ścianach pokoi? Ja też nie, ale tu nagle odkryłam ich istnienie - co samo w sobie problemem nie jest, bo nic złego mi one nie robią (poza tym, jak wyglądają). Problemem jest natomiast nieodłączne towarzystwo, które takie kratki zwiastują. Mam na myśli kolejną architektoniczną perełkę charakteryzującą budownictwo w stylu już-nie-kamienice-ale-do-wielkich-płyt-to-nam-daleko, którą pamiętam z dzieciństwa (choć w nieco zakrzywionej, bo lepszej, formie): wycięcia w ścianie o kształcie koła, w którym znajdują się wszystkie, Bóg jeden raczy wiedzieć do czego prowadzące, przewody. W normalnych warunkach takie dziury zakrywało się okrągłą pokrywką, klepką jakby, i widziało tylko wybrzuszenie na pomalowanej ścianie. Jak to wygląda w naszych warunkach? Jak dzbanuszek - a napchane do środka kabelki to łodyżki, ciekawie wyglądające na świat. Dobrze, że są jeszcze ludzie potrafiący połączyć dobry dizajn z bezgranicznym bezpieczeństwem.

Ale to są drobiazgi przecież, działo się dużo ciekawszych rzeczy, i to już od pierwszego dnia. Na przykład czujka gazu, którą załączyłam i po pięciu minutach wpadłam w panikę, bo zaczęła wyć. Panika trochę zmalała, kiedy wyjęłam wtyczkę z kontaktu, a po ponownym włożeniu usłyszałam tylko błogą ciszę. Ciszę trwającą pięć minut, bo za dokładnie tyle ta znów się odezwała. Niepewni, ale i rozdrażnieni, wzięliśmy koleżankę na nasz ekskluzywny taras i daliśmy jej nacieszyć się świeżym powietrzem i pięknymi widokami na ulicę, które chyba polubiła, bo zaczęła radośnie pokrzykiwać w rytm pędzących aut. Nie zgadniecie, równo po pięciu minutach. Tak profesjonalnie zdiagnozowany sprzęt zgłosiliśmy właścicielom mieszkania - na co otrzymaliśmy salwy śmiechu przerywane pełnymi głębi stwierdzeniami "hahaha, no proszę, co za historia, tak, ona jest zepsuta, to jest do wyrzucenia!". Nie zapytałam, czemu jej nie wyrzucili i czemu nie kupili nowej - zabrakło mi siły. Podobny spadek energii i wiary w ludzi zaliczyłam, kiedy ci sami bohaterowie, zaskoczeni nieco naszym pragnieniem posiadania odkurzacza w mieszkaniu z dywanami, zobowiązali się dostarczyć coś wciągającego kurz - a kiedy to zrobili, rzeczywiście przywieźli "coś". Cosiem był antyk prosto z komunistycznej fabryki sprzętu domowego, ode mnie starszy na pewno, od B. prawie na pewno. Kiedy go używaliśmy, okna były otwarte na oścież, bo zapach, jaki wydzielał, był obezwładniający - nie żebym była ekspertką, ale być może zawinił półpełny zbiornik (nie worek, zbiornik) sprawiający wrażenie nie opróżnianego dłuższą chwilę od dekady. Jedyne, co temu sprzętowi trzeba oddać to skuteczność - odkurzał bardzo dobrze. Przy czym zastosowanie czasu przeszłego jest tu niezmiernie ważne, bo rzeczony odkurzacz rozstał się z tym światem po dwóch (DWÓCH) użyciach. Nie powiem, trochę się cykałam zadzwonić z tym problemem do właściciela - antyki to w końcu nie taka tania rzecz. Jak się później okazało, nie było czym się przejmować - miły pan przywiózł nowy odkurzacz, który przy każdym włączeniu zmusza wszystkie żarówki do robienia dyskoteki; pan twierdzi, że to ZUPEŁNIE NORMALNE. No raczej.

Wspomnianemu panu w zasadzie wiele zarzucić nie można - był całkiem miły, pomagał w problematycznych kwestiach, nawet zapytał kilka razy, jak się mamy, bo oni zawsze będą się o nas martwić (policzę mu to jako pół punktu, bo nie powiedział wprost, że prawdziwym źródłem obaw jest jego perfekcyjne mieszkanie). Nawet przyszedł raz wymienić bezpiecznik po tym, jak dwa dni z rzędu zaliczyliśmy dyskotekę w wydaniu wszystkich lamp w mieszkaniu i następujące po niej egipskie ciemności (nie ma to nic wspólnego z nowym odkurzającym nabytkiem zabytkiem!) oraz przywiózł nam materac do łóżka na przyczepce. Przez całe miasto. Bez folii. No, po prostu złoty człowiek - czego nie można już powiedzieć o jego małżonce, która tu niby chichotka i sztama, a tu za plecami tylko patrzy, jak uprzykrzyć życie. Można by pomyśleć, że miły pan tu coś pomoże - ale no dajcie spokój, my jesteśmy przypadkowymi ludźmi, małżonkę ma się na zawsze. No więc tworzyła się taka ciekawa parabola: pan wiozący nam materac do łóżka vs. pani, która kupiła go tylko dlatego, że zapomniała nam powiedzieć, że MAMY MIEĆ SWÓJ. Dlatego kupiła nam taki używany, pełen plam i "kićków" z czerwonego prześcieradła frotte i wielkodusznie wyjaśniła, że odświeżenie go należy już do nas, skoro ona naprawiła swoje niedopatrzenie. Nie ma sprawy - ale mogła chociaż nie wymagać, żebyśmy go teraz zaraz przy niej wypróbowali. Brrr, aż dreszcz przechodzi.

Generalnie rzeczona pani to typ artystki-arystokratki, która codziennie rano ze śpiewem na ustach wyobraża sobie, że pieniądze rosną na drzewie. Czyli mój ulubiony. Już od pierwszego spotkania nie kryła, że mieszkanie wynajmują, bo muszą spłacić kredyt wzięty na jego remont - i później, wiadomka, lokatorom podziękować i w nim zamieszkać. W związku z czym pani wyraziła nadzieję, że wynajmie swój piękny apartament na parę lat, jednocześnie wyrażając pewność, że z (szaleńczej) ceny nie zejdzie, bo kredyt. Później opowiadała mi o tym, jak marzy się jej fototapeta z ziaren kawy (ktoś wie, o co cho?) i zegar na całą ścianę w salonie, ale to kiedyś, wiadomo, funduszy zabrakło. Chichotała, że takie łóżko, jakie nam sprawili (tak, sprawili) to jest w sam raz do powiększania rodziny i szukała ze mną więzi emocjonalnej poprzez fakt, że obie lubimy kącik z krzesełkiem w kuchni. Nawet chciała dokupić na to krzesełko podkładkę korekcyjną na zdrowe plecy - bardzo wspaniałomyślnie, szkoda tylko, że z równym entuzjazmem nie odnosiła się do rzeczy, które kupić po prostu trzeba było. Po tych i kilku innych przygodach, o których nie sposób pisać, bo ręce opadają i żałośnie dyndają pod klawiaturą, postanowiliśmy szukać czegoś nowego. Czytaj: znów uruchomić tę machinę zła. Jak było?

Zaskakująco dobrze. Być może ma wpływ na to fakt, że czas nas aż tak nie naglił, a ja przeglądałam ogłoszenia mocno wybiórczo, bez najmniejszej chęci ku temu. I wygląda na to, że mnóstwo rzeczy rzeczywiście zaczyna układać się wtedy, kiedy po prostu o nich nie myślimy - bo na nasze nowe mieszkanie B. "wpadł" zupełnym przypadkiem, podczas rutynowego już przeglądania stron z ogłoszeniami. Niespełna tydzień później mieliśmy już w ręce umowę, a w momencie, w którym to czytasz, właśnie zaczęliśmy przeprowadzkę i pewnie jedziemy obładowani komunikacją miejską, pod czujnym monitoringiem okiem starszych pań i panów, którzy sprawiają wrażenie, jakby nie tylko słyszeli obcy język pierwszy raz w życiu, ale generalnie po raz pierwszy widzieli młodych ludzi. Albo walizki. Albo młodych ludzi z walizkami, jedna z tych trzech opcji na pewno. W każdym razie po niespełna trzech miesiącach znaleźliśmy coś dla siebie i żywimy nadzieję, że tym razem będzie dobrze, miło i bez komplikacji. Bo o tych mamy mnóstwo do opowiedzenia. I wierzcie lub nie, ale ten tekst to zaledwie taki malutki-maluteńki zalążek tego, czego doświadczyliśmy w tak (pozornie) krótkim czasie.

W chwili obecnej naprawdę wolę udawać, że nic z tych rzeczy się nie wydarzyło i jest tak po prostu dobrze od samego początku. W związku z tym brakiem okazji, wypijcie nasze zdrowie. My wypijemy, jak tylko ostatni ślad naszego pobytu w poprzednim mieszkaniu zniknie za jego progiem razem z nami. 

Komentarze

INSTAGRAM