w Belgradzie po (dwóch) latach


Choć poprzedni raz odwiedziłam Belgrad zaledwie dwa lata temu, w międzyczasie wszystko zdążyło się zmienić - choć muszę uczciwie przyznać, że to nie on się zmienił, ale ja. Jak przebiegło nasze drugie spotkanie?

Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Belgradu, pierwsze wrażenie (i kilka kolejnych wrażeń przez następne dwa tygodnie) nie powaliło mnie na kolana. Nie wiem, czy zawiniły oczekiwania rozbieżne z rzeczywistością, czy zwiedzanie w grupie (ile ludzi, tyle priorytetów, to rzecz całkiem ludzka), czy po prostu fakt, że Belgrad musi uleżeć się w głowie, zanim się go oswoi. Wiem natomiast, że ja pokochałam go dopiero jako produkt moich wspomnień, kiedy w zimowe dni wzdychałam do wakacyjnych zdjęć i rozmyślałam o tym, jak dużo rzeczy widziałam, a jak mało wówczas dostrzegałam. Wobec takich wspomnień - i późno uświadomionej sympatii - nie sposób nie wrócić w belgradzkie progi, żeby zweryfikować swoje wspomnienia i poczuć nowe emocje. Zwłaszcza, że to była wyprawa zupełnie inna niż wszystkie.

Kalemegdan. Piękne widoki i idealna miejscówka na plenerowe śniadanie w jednym.
Kiedy pierwszy raz wjeżdżałam do Belgradu, nie za bardzo wiedziałam, w jakim momencie życia się znajduję i czego mogę oczekiwać od przyszłości. Wjeżdżając po raz drugi do Białego Miasta, trzymałam za rękę mojego świeżo upieczonego narzeczonego. Przy pierwszym wjeździe najpierw zobaczyłam Nowy Belgrad i jego komunistyczną stylistykę, która nie napawała optymizmem - za drugim razem był to Nowy Belgrad z zupełnie innej perspektywy: szerokich ulic i sympatycznych miejsc do zamieszkania i życia. Za pierwszym razem nie miałam pojęcia, w której części miasta się znajduję, ani jak dotrzeć nawet do najbardziej charakterystycznych miejsc w centrum - tym razem wiedziałam, dokąd chcę się udać i w niektórych momentach nawet ja prowadziłam B., zamiast on mnie. Przy pierwszym spotkaniu z Belgradem byłam zamknięta i zniechęcona - teraz było mi żal wyjeżdżać, bo przecież jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. I chociaż zmieniłam się ja i moja percepcja świata, Belgrad pozostał taki sam: majestatyczny i piękny pięknem nieoczywistym.

Pomnik Zwycięzcy. Kamienny pan nie tylko ma miecz i gołębia (i zwycięstwo, rzecz jasna), ale też piękny widok na miasto.
I tym razem na naszym szlaku nie zabrakło Kalemegdanu, starej twierdzy górującej nad spotykającymi się Sawą i Dunajem. Były piękne cerkwie, Knez Mihajlova usiana kawiarniami i sklepikami, i oczywiście Skadarlija - ulica wyłożona kocimi łbami, gdzie z każdego zakamarka sączy się tradycyjna muzyka grana na żywo, a gęsto ustawione stoliki restauracji pełne są entuzjastów regionalnej kultury i dobrych trunków. Podziwialiśmy niesamowity budynek dworca kolejowego, wspinaliśmy się po stromych ulicach i przeszliśmy obok zbombardowanego budynku, który jak zwykle wywołuje niemałe emocje. Podziwialiśmy z okien autobusu promenady nad rzeką, ciężkie mosty wypluwające tysiące pasażerów z nowej dzielnicy do centrum i fotografowaliśmy kosmiczny budynek Zeptera, wyłaniający się ponad budynki Nowego Belgradu. Słowem - robiliśmy to, co w Belgradzie turysta robić powinien.

Belgrad nocą aka "B., tryb nocny jest czuły, wyobraź sobie, że jesteś T-Rexem i tak fotografuj!"
Choć w Belgradzie byliśmy zaledwie trzy dni i zdążyliśmy zobaczyć prawie wszystkie ważniejsze turystycznie miejsca, w ogóle nie mam uczucia pośpiechu i uczestniczenia w wielkomiejskiej gonitwie. Jak zwykle na Bałkanach w powietrzu unosiła się narodowa prawie-mantra: ima vremena (mamy czas), a czas rzeczywiście zwolnił. Każdego dnia zdążyliśmy wypić kawę w jednej z tych uroczych kawiarni (ewentualnie shake z mielonych herbatników, brawa dla prekursora tej ważnej kulinarnej inicjatywy!), niespiesznie nacieszyć się miastem i wieczorem znów wrócić, tym razem na spacer pod gwiazdami i domowe wino na najbardziej kwiecistej ulicy świata.

Knez Mihajlova ulica. Kafejki, drzewka i mnóstwo księgarni. I Kalemegdan na końcu.
W Belgradzie można cieszyć się takimi rzeczami jak śniadanie zjedzone na Kalemegdanie (jeśli jest coś lepszego od pity z jogurtem to jest to pita z jogurtem na Kalemegdanie) czy poczucie dobrze wykorzystanego czasu, kiedy słońce leniwie zagląda nam w twarze, podczas gdy delektuję się chłodną lemoniadą. No i przede wszystkim Belgrad to takie miejsce, które - choć żal wyjeżdżać - daje pewność, że wracamy pełni nowych doświadczeń.

Tym razem nie piszę tego z nadzieją, że jednego dnia będę miała okazję zweryfikować swoje wspomnienia. Teraz tylko czekam, żeby wrócić po nowe.

Komentarze

INSTAGRAM