[pocztówka z podróży] Belgrad musi uleżeć się w głowie


Belgrad odwiedziłam równo pół roku temu. I przez sześć miesięcy od powrotu nie umiałam napisać o tej wyprawie ani słowa. Teraz już wiem, dlaczego: Belgrad musi uleżeć się w głowie.

Początek był trudny. Nie bałam się, nie jechałam w nieznane – Bałkany to nieobcy mi temat, znam język, znam kulturę, a u boku miałam koleżanki – w tym jedną, która mieszkała w pobliskim Nowym Sadzie pół roku. Ale jednak nie było lekko. Kiedy do Belgradu jedziesz pociągiem, pierwsze, co zobaczysz to Nowy Belgrad. Nowy, bo powstały za komuny. Ale kiedy widzisz przymiotnik „nowy”, nie myślisz o tym, kiedy ta nazwa została nadana – myślisz o tym, co widzisz. A widzisz ponure blokowisko, gdzie domy przywodzą na myśl skrzyżowanie chińskich mikromieszkań z pomnikiem komunizmu, w tym przypadku w postaci tradycyjnej wielkiej płyty. I wówczas myślisz: jeśli tak wygląda Nowy Belgrad, co zastanę w starym? Na szczęście stary, czyli ten „właściwy”, wygląda też właściwie. Choć to także kwestia zdefiniowania właściwości.

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zbombardowane przez NATO w latach 90.
Kiedy wreszcie możesz opuścić pociąg, łzy cisnące Ci się do oczu jakby ustępują. Wychodzisz na stary dworzec, jeden z tych, na które można wjechać tylko z jednej strony – a z drugiej tory po prostu się kończą. Kiedy wychodzisz na miasto, pierwsze, co Cię uderza, to zróżnicowanie zabudowy: dziś w Belgradzie stoi wiele budynków wzniesionych w nowym stylu. Ale tuż obok takiego nowoczesnego budynku potrafi wyrosnąć stara budowla. Jedna. Druga. Osiemnasta. A wszystkie na komunistyczną modłę. Zobaczysz nietypową, ale sztandarową już Beograđankę i stary budynek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Stary, bo trzeba było postawić kolejny – pierwszy zbombardowano w latach 90. I budynek ten, po części w gruzach, stoi po dziś dzień – jakby bomba uderzyła w niego najdalej wczoraj. Aż włos się jeży.

W Belgradzie bez problemu znajdziesz sklep, w którym kupisz kijek do selfie, ale niektóre billboardy dalej są takie, jak u nas piętnaście lat temu: to paski wyglądające jak żaluzje, obracające się każdy wokół własnej osi, żeby ułożyć się w kolejną reklamę. Siedząc w knajpie na dachu jednego z budynków, nie mogłam przestać patrzeć na taki właśnie billboard – przypominał mi stare dobre czasy. Podobnie zresztą jak i winda w tym budynku – mała klatka wyłożona linoleum, z charakterystycznymi białymi guzikami podświetlanymi na żółto. Takimi, co wiecznie wyglądają na podgryzione, na pewno to pamiętacie, czy tego chcecie, czy nie.

Skadarlija, czyli ulica sztuki. Ponoć chadzał tam sam Ivo Andrić
I właśnie ten wieczór z retro billboardem i windą a la komuna chyba ocieplił mój stosunek do Belgradu. Kiedy zapada zmrok i widzisz pięknie oświetlone ulice, idziesz jakimś starym korytarzem do knajpy albo po prostu snujesz się wzdłuż wystaw sklepowych i kamienic, klimat się zmienia. Nagle czujesz Jugosławię: stary, dobry, jakby lekko znajomy klimat ubiegłego wieku – chociaż Jugosławii nie masz prawa pamiętać. Czujesz, jakby wszystko cofnęło się o kilkanaście lat: ludzie, otoczenie, atmosfera. To wrażenie jest nie do opisania. I choć wydawać by się mogło, że budzenie skojarzeń z krajem nieistniejącym od 25 lat to słaba reklama dla miasta, jest zgoła inaczej. To się właśnie nazywa klimat.

I chyba te jugosłowiańskie akcenty podobały mi się najbardziej. Nawet Nowy Belgrad trochę zyskał w moich oczach, kiedy pojechałyśmy tam do kina. A kino mieściło się w typowym „okrąglaku” handlowym z fontanną pośrodku. A kino to była jedna sala z ekranem. Aż żałuję, że odnowiona. Film natomiast był o jugosłowiańskich koszykarzach – i nagle po obejrzeniu filmu Kalemegdan nabrał zupełnie nowej wymowy. Ach, Kalemegdan... To ruiny twierdzy w środku miasta, usytuowane na wzgórzu, z którego widać, jak łączy się Sawa i Dunaj. Niezastąpione miejsce na popołudniowy relaks, wieczorne plenerowe piwko lub nocne oglądanie spadających gwiazd. Bo i te nam się trafiły, choć były trochę wstydliwe i zbyt tłumnie latać nie chciały.

Belgrad to muzyka na żywo na splawach, czyli na barkach, na których zaaranżowane są knajpy i kluby. To lokalne potrawy. I niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Tak, to ostatnie jest wręcz nadnaturalne – chyba, że w naszej Polsce nie masz oporów przed przejściem obok grupy facetów, każdy po dwa metry wzrostu, akcja toczy się o drugiej w nocy w parku. Oczywiście nie powinno tracić się czujności, niemniej jednak tam mentalność jest dalece różna od naszej.

Widok z Kalemegdanu. I co więcej trzeba?
Belgrad to też plejada absurdów. W całym mieście, podobnie jak i na całych Bałkanach, można spożywać alkohol w miejscach publicznych. I nie chodzi o ogródki piwne i alkohol w nich zakupiony: masz prawo wziąć butelkę rakiji i pociągać z niej w parku czy na ławeczce. I znów wchodzi kwestia odmiennej mentalności – jeszcze na Bałkanach nie widziałam, żeby tego nadużywano. Tak czy inaczej spożywanie alkoholu, gdzie dusza zapragnie, to przywilej mieszkańców Bałkanów. Z drugiej strony zaś pojawia się przepis dotyczący tylko Belgradu: alkoholu nie można sprzedawać po dwudziestej drugiej. Miało się za tym kryć zapewne jakieś modne wychowanie w duchu trzeźwości. Tylko że chyba nikt nie zadał sobie pytania, w czym pomoże odmowa sprzedaży piwa o godzinie 22:01, podczas gdy zaopatrzeni w alkohol mogą go pić wszędzie i kiedy tylko zechcą. Bałkany to stan umysłu. Takie smaczki po prostu muszą istnieć, żeby Bałkany pozostały Bałkanami.

Jeśli zatem wybierasz się do Belgradu, nie zmieniaj planów. Śmiało jedź, a przed wyjazdem najlepiej zaciągnij języka, co warto zobaczyć. Kalemegdan Kalemegdanem, a muzea muzeami, ale mało który papierowy przewodnik podsunie Ci, w których budynkach ukryte są knajpy z niesamowitym widokiem na miasto, gdzie drzemie Jugosławia jak żywa i jak dojechać na niesamowity festiwal w Guczy i jak przeżyć drogę jugobusem, którego okna ostatni raz były myte jeszcze za rządów Tity. I jeśli po takiej wizycie uznasz, że Belgrad nie jest dla Ciebie, daj mu trochę czasu. Bo po czasie nabiera uroku.

Chciałabym kiedyś zrewidować te wspomnienia. Tak dla pewności, że to nie tylko sentyment.

Komentarze

INSTAGRAM