możemy już odetchnąć


Minęliśmy zaczarowany próg graniczny, mityczne stworzenie, nasz nieuświadomiony lęk. Gdzieś między wtorkiem a środą brawurowo przekroczyliśmy złotą, migoczącą jak w grach video linię (a może to był zielony laser jak na skoczniach narciarskich?), a więc możemy głęboko odetchnąć: oto weszliśmy do strefy bezpiecznej, wolnej, przyjemnej - do świata, w którym na mocy niemówionego porozumienia z całym gatunkiem ludzkim już nie trzeba się spinać. Oto weszliśmy w czas, kiedy każdemu zaczyna być wszystko jedno, co zrobiłeś ze swoimi postanowieniami noworocznymi.

Nawet nie będę zaczynać o tym, co sądzę o postanowieniach i jak mi idzie, kiedy jednak spuszczę z tonu i też coś sobie postanowię. Nie wspomnę też o ludziach, którzy rzeczywiście potrafią w dotrzymywanie słowa samym sobie, bo najzwyczajniej w świecie im zazdroszczę, a przy weekendzie to ja się dołować nie będę. Jeśli natomiast prokrastynacja nie jest Ci obca, zwłaszcza w postaci autopsyjnej, to wierzę, że znalazłeś właśnie swoją strefę bezpieczną. Mnie jeszcze mniej obchodzi niż resztę świata, czemu nie wyciskasz po te sto brzuszków dziennie - no chyba, że miałabym się pocieszać naszym tradycyjnym polskim, że inni mają gorzej. Tylko wiesz co? Wcale nie mają.

Ci, co potrafią w swoje postanowienia, mają się bardzo dobrze - zarówno ci, co robią to w wersji full, jak i ci, którym udaje się tylko na pół gwizdka, bo to nadal jest pół gwizdka więcej ode mnie. Natomiast wszyscy mi podobni mają się po prostu dobrze - bo w strefie komfortu jest miło i bezpiecznie. I już, problem rozwiązany. Ale mówiąc już tak całkiem poważnie, chyba pora uświadomić sobie kilka prostych prawd, na których kołcze kręcą swoje małe fortuny. Pora przekonać samego siebie, że postanowienia to nie długaśna lista zadań na wczoraj przyniesiona z gabinetu szefa, z którą wygramy walkę raz-dwa, a później wyciągniemy się na kanapie z piwem i pilotem w dłoniach (ciężar przy ćwiczeniach musi być równomiernie rozłożony), z poczuciem odfajkowania niechcianych obowiązków. Czas zrozumieć, że chociaż Nowy Rok, urodziny czy wszystkie poniedziałki świata, choć symbolizują na swój sposób otwieranie nowych rozdziałów, nie zawsze będą sprzymierzeńcami w walce. Nie wiem jak wy, ale jak w czwartek poczuję, że chcę biegać i nie zrobię tego od razu, do uświęconego poniedziałku znajdę już z dwadzieścia wymówek, czemu był to zły pomysł. Podobnie też porywam się z motyką na słońce, ze słomianym zapałem znam się jak nikt inny, a etap wypunktowywania tego, co wymaga zmiany, mam opanowany do perfekcji. Ale jak mi na czymś bardzo zależy to to realizuję - czasem od środowego popołudnia, czasem w nierównomiernych interwałach, czasem ze zmiennym zapałem. I choć czasem mi jest przykro, że nie robię czegoś tak, jak powinnam, jednak te przypływy są, i dają mi satysfakcję.

Ja z moimi tegorocznymi postanowieniami rozstałam się w momencie, kiedy mój plan dotknęły życiowe analizy: "a dobra, to od wiosny", "no spoko, ale w tym tygodniu nie ma szans, bo", "luz, zacznę od pierwszego pełnego tygodnia stycznia, te dni po sylwestrze to takie na wdrożenie". Mam za dużo lat i zbyt dużą wiedzę o samej sobie, żeby się rozczarowywać rzeczami niedoścignionymi. A  ich lista już nawet nie wisi na lodówce.

Z tym rozczarowaniem zresztą też ciekawa sprawa: jedni już po pierwszym odstępstwie od noworocznego planu na wyrost się dołują swoją "beznadziejnością", wpędzając się w bezsensowne poczucie winy, które utrzymuje się tak długo, jak długo wymyślona na przełomie lat idea mami swoją potencjalnością. Drudzy ruszają na swoje postanowienia z kopyta, robiąc wszystko, co tylko się da, żeby było super, i żeby naprawdę wkręcić się w coś nowego. I choć zapał ustaje tak samo szybko jak się pojawił, wiedza, że ma się możliwości do realizowania swoich postanowień pozostaje. I ciąży, póki nie zostaje na powrót przeobrażona w działanie. Jakimś cudem podpadam pod obie te grupy. Jakimś cudem nie doprowadziłam się jeszcze do autodestrukcji.

Podobnie jak tysiące (miliony?), nie mam sprawdzonej recepty na to, żeby jednak dźwignąć pośladki i zacząć skutecznie działać - a i to nawet nie było zamierzeniem tego tekstu, nie lubię się oszukiwać. Wiem natomiast, że zamiast prokrastynować, warto przyzwyczaić się do myśli, że idealistyczne zrywy nie wychodzą praktycznie nikomu. W moim odczuciu lepiej robić coś sporadycznie, gdy najdzie nas ochota, w środku tygodnia, bez wyznaczania "nowych początków". Nowy początek przyjdzie razem ze zmianą, a nie z przesuwającą się wskazówką zegarka i wydzieranymi kartkami kalendarza. Skupmy się na tym, co dla nas dobre - a zamiast postanowień, wykrystalizujmy z naszych potrzeb konkretne czyny. I po co się tak dołować? To tylko kilka banałów, o których ciągle zapominamy.

Komentarze

INSTAGRAM