myśli niepowiązane: kobieta (od niedawna) pracująca


Czy też wiecie, czy nie wiecie, krasnoludki są na świecie. A tylko o krok przed prawdopodobieństwem istnienia krasnoludków istnieje możliwość znalezienia dobrej pracy z "językiem egzotycznym, ale nie wystarczająco". 

W końcu jednak takowa się znalazła - i choć za jej sprawą nie mam czasu ani siły (a to dopiero początek!), satysfakcja jest. Dlatego dziś proponuję Wam nowy cykl - cykl myśli niepowiązanych; to taka (mam nadzieję) miła forma, która pozwoli pogodzić mój brak sił życiowych z ogromną chęcią pisania. Cóż, byłabym zdziwiona, gdybym w obliczu bycia superzajętą nie miała miliona planów nie do zrealizowania, pomysłów nie do poogarniania i stosu książek nie do przeczytania. Ale plan mam taki, że jakoś to wszystko kiedyś ogarnę - a póki co zapraszam na wycieczkę po wybrykach mojego zawodowo pracującego mózgu. Słanie przytulasów i słów otuchy jest dozwolone i wręcz wskazane. Buźka.


Kiedy pracujesz na pierwszą zmianę, dzieją się niepokojące rzeczy: rano do śniadania włączasz Kuchenne rewolucje, więc normalnym jest, że do drzwi wyjściowych odprowadzają Cię dźwięki latających talerzy; nie do końca jednak jest normalne, że gdy po powrocie włączasz telewizor dalej widzisz w nim Gesslerkę. Zupełnie jakby tam na Ciebie czekała. Jeszcze nie zdecydowałam, czy to miłe, czy jednak podejrzane.


Jeśli praca, którą wykonuję, podoba mi się lub po prostu spełnia pewne moje oczekiwania, naturalnym jest, że cieszę się, że ją mam. Cieszy mnie też fakt, że wreszcie coś konkretnego robię i mam maksymalnie zorganizowany tydzień. Paradoksalnie, zyskuję +1000 do motywacji - mimo że pot i łzy, dostaję powera, dzięki któremu jakimś cudem po całej zmianie (zazwyczaj) poogarniam (prawie) wszystko, czego czasami nie byłam w stanie, spędzając dnie na kanapie. Z drugiej strony - paralelnie z tą radością - czujesz też rozpacz z dokładnie tego samego powodu: że praca; że budzik dzwoni o 5:50, że nie ma się czasu na nic, co się lubi, że weekend jest nieproporcjonalnie krótki w odniesieniu do tygodnia pracy. Ale silne i skrajne emocje ponoć świadczą o prawdziwym uczuciu, czyż nie?


Zmęczenie można definiować na różne sposoby, podobnie jak określać jego stopnie za pomocą superkreatywnych alegorii. Obecnie najbliższe jest mi określanie stopnia mojego zmęczenia faktem, że wyszłam wczoraj po pizzę w bluzce w paski i we wzorzystych spodniach i miałam to absolutnie gdzieś. Czyli, że padam na twarz.


SPAAAAAAAAAAĆ!


Przyuczanie się do zawodu (tak, tak, znajomość "dziwnego" języka to dopiero początek zabawy) to najlepszy moment w całej pracy - dlatego, że firma zapewnia materiały i osoby, od których mogę czerpać wiedzę, a przy okazji mogę w notatki, w które potrafię robić i które przypominają mi cudowny czas studiów. Wierzcie lub nie, ale nie każdy pracodawca oferuje luksus przyzwyczajenia pracownika do tego, czego od niego wymaga. Tak średnio od pierwszej minuty pracy. A czasami nawet wcześniej.


Weekend nagle okazał się być chwilą całkowicie ulotną. Ulotną jak ulotka, jakby to klasyk rzekł.


Fascynujące, że nawet najnudniejsza proza życia zaczyna być atrakcyjna, kiedy nie możesz jej mieć. Nigdy nie sądziłam, że zatęsknię za nieproduktywnymi dniami i wykładami, które dłużyły się w nieskończoność. A tymczasem okazuje się, że "gdzie te lata, co minęły?".


Nie taka korpo straszna, jaką ją malują. Przynajmniej jest niezła organizacja, duże biurka (i szafka pełna karteczek samoprzylepnych!) i kuchnia wiecznie pachnąca kawą. A ludzie są supermili - do tego stopnia, że wcale, w ogóle nie boli brzuszek, że znowu trzeba do pracy. Jeśli ktoś z nich tu kiedyś trafi, niech wie, że przyczynił się do mojego superkomfortowego samopoczucia. Dobre z Was Duszyczki.


Do prawdziwego zderzenia kultur dochodzi, gdy po całym dniu spędzonym w firmie wejdzie się do komunikacji miejskiej. Przepaść między atmosferą w pracy a rozjuszonym tłumem w MPK wbijającym sobie łokcie między żebra spokojnie może wywołać trwały szok. Tylko dla odważnych.


Rytuały to nie to samo co rutyna. I choć rutynę też się ceni, gdy nie ma się zbyt wiele czasu dla samego siebie (i innych), dla rytuałów tak naprawdę się brnie przez kolejne dni powszednie. Nic nie smakuje lepiej niż piątkowe wino zakrapiane poczuciem, że się zasłużyło i nic nie jest przyjemniejsze niż czytanie pod kołdrą z kubkiem herbaty u boku. Ta sama zasada dotyczy możliwości robienia tego, co się akurat chce, pisania, spacerowania, spędzania czasu z B., kupowania ładnych rzeczy i zapomnienia na chwilę, że za moment znowu się zacznie to samo. Zaczarowany krąg, ale za to z porządnymi nagrodami na drugim końcu tęczy. Nie jest tak źle, jak się momentami wydaje. A będzie jeszcze lepiej.

Komentarze

INSTAGRAM