ostatni dzień marca


Nie wiem, jak do tego tak szybko i niepostrzeżenie doszło, ale oto żegnamy się z pierwszym kwartałem 2018 roku. I nagle okazuje się, że przeszło dziewięćdziesiąt dni może przemknąć pod samym nosem zupełnie niezauważone, z zawrotnym wynikiem nie zrobienia niczego ważnego. He he. He.


He.

Jakkolwiek źle to brzmi, do napisania tego tekstu popchnęła mnie świadomość, że oto nastał ostatni dzień marca. A ostatni dzień marca bez tekstu oznaczałby dziurę w archiwum, która mogłaby okazać się kroplą przepełniającą czarę goryczy, ostatnim ciosem w moje pisanie, kolejnym argumentem za tym, jak beznadziejnie organizuję WSZYSTKO i w ogóle różnymi takimi brzydkimi rzeczami. W ciągu minionych miesięcy było kilka okazji, na które szykowałam teksty - jak choćby moje ćwierćwieczne urodziny (tak, to już) czy pierwsze półrocze w Lublinie (jak wyżej) - a których nigdy nie opublikowałam, bo nie były dość dobre, albo wręcz nie powstały. Czym więcej czasu mam zajętego niczym, tym mniej robię i do mniejszej ilości rzeczy potrafię się przekonać i zmusić.

Czym bardziej chcę oddawać to, co chodzi mi po głowie, tym krytyczniej się oceniam i mniej wypuszczam na papier. Mam tematy i mam chęć, ale nie mam motywacji i wystarczająco mocy sprawczej, żeby jednak wyrzucić z siebie parę sensownych słów. Nie mam też pewności, czy czasem - tak, jak podejrzewam - nie są to bzdury, na które co najwyżej można wzruszyć ramionami. Jak kiedyś się jednak przełamię, będzie o czym gadać. I to godzinami.

Choć to akurat jedna z tych nielicznych rzeczy, których wcale nie chciałabym odłożyć na później. Cóż za przewrotność.

Komentarze

INSTAGRAM