klasyka nigdy nie wychodzi z mody, czyli o tym, jak rozsądnie uwspółcześniać baśnie


Popkultura rządzi się swoimi prawami. Co ciekawe, coraz częściej nie są to prawa nowości, ale kulturalnego recyklingu, odświeżania starych wątków i klasycznych motywów, które jeszcze parę lat temu mieliśmy za przestarzałe i nieaktualne. Nic bardziej mylnego - a najnowsze trendy to skutecznie udowadniają i przekonują do tego coraz szersze kręgi. Dziś parę przykładów z współczesnej literatury.

Czemu literatura? Mam wrażenie, że obecnie to najbardziej tradycyjna z gałęzi popkultury. Mimo książek elektronicznych, rozwoju podgatunków literatury młodzieżowej i powstaniu rodzajów literatury, która jeszcze przed paroma laty nie istniała w kształcie, w którym obecnie wiedzie prym, literatura to wciąż obszar, który stawia na elementy nowości i niepowtarzalności. I chociaż są one dość dyskusyjne w obliczu potężnej fali imitacji powstających po każdorazowym sukcesie konkretnych pozycji wydawniczych, mimo wszystko współczesna literatura popularna to dużo częściej niepowtarzalność (czy też próby jej osiągnięcia) niż intertekstualność, a zwłaszcza budowanie historii na starych, sprawdzonych fundamentach, jak dzieje się na przykład w najnowszej muzyce czy kinematografii. A przynajmniej tak było. Bo od jakiegoś czasu, również w literaturze, pojawiają się tendencje stawiające raczej na zabawę klasyką niż na budowanie od podstaw nowych rozwiązań. I jest to w takim samym stopniu cudowne, jak i straszne. Zacznijmy od cudowności.

W ramach tych cudowności weźmiemy na warsztat dwie powieści: Dwór cierni i róż Sarah J. Maas oraz Cinder Marissy Meyer i, analogicznie, dwie baśnie: Piękną i bestię oraz Kopciuszka. Obie historie słyszałam od dzieciństwa dziesiątki, jak nie setki razy - i myślałam, że znam je na wylot. Jednak kiedy zaczęłam czytać ich nowe wersje, sporo musiałam sobie odświeżyć - zwłaszcza w przypadku pierwszej z powieści, która dużo bliższa była pierwotnej baśni (określenie pierwotna będzie tu skrótem myślowym od spopularyzowanych baśni w klasycznej formie - od starożytności trzymamy się dziś z daleka :)). W przypadku drugiej z powieści, autorka okazała się być dużo bardziej samodzielna, rozpościerając na klasycznej podstawie dużo szerszy obraz, który Braciom Grimm po nocach się nie śnił. Jednak mimo tych dwóch różnych podejść do tematu, uwspółcześnienia powieści da się wpisać w pewien ruchomy schemat jako jedno ze zjawisk popkultury.

Najczęściej literackie uwspółcześnienia baśni nie są produktem jednorazowym, a bazą do stworzenia całej sagi. W obydwu rozpatrywanych tu przypadkach, ta strategia się sprawdza - zarówno Maas, jak i Meyer "wystartowały" z klasycznych baśni, płynnie prześlizgując się przez ich fabułę w obrębie pierwszego tomu. Wprowadzone do nich modyfikacje spokojnie pozwalają na rozwinięcie historii w dowolnym kierunku, niekoniecznie związanym już z klasyką. Mimo wszystko ten tekst będzie dotyczył tylko tych fundamentów, bo dalszych tomów jeszcze nie miałam szansy przeczytać, a podskórnie czuję, że kontynuacje jeszcze bardziej poróżnią te dwie interpretacje. Zobaczmy zatem, jak prezentują się nasze uwspółcześnione baśnie.

------------------------------------------------
Uwaga! W tekście mogą znajdować się spoilery dotyczące treści "Cinder". Są to raczej mało istotne niuanse, ale dla wyczulonych niniejszym ogłaszam spoiler alert! :-)
------------------------------------------------

W obydwu przypadkach historie idą o krok dalej niż tylko fikcja wpisana w gatunek - Dwór cierni i róż (czyli nasza Piękna i bestia) miesza się z współczesnym rozumieniem fantasy, natomiast Cinder (aka Kopciuszek, fajny dobór imienia!) zdecydowanie stawia na science fiction, co już zdradza stopień zróżnicowania tekstów względem oryginału. Jak zatem broni się fabuła? Całkiem zgrabnie. Na głównej linii historii znanej za sprawą Braci Grimm pojawiają się modyfikacje i rozszerzenia, które później mają wyprowadzić opowieść w swoje własne rejony. Zanim się to jednak stanie - przyjrzyjmy się materiałowi wyjściowemu. Bohaterkę Dworu cierni i róż, Feyre, poznajemy w czasie srogiej zimy, kiedy poluje na zwierzęta, żeby wyżywić swoją ubogą rodzinę. Kiedy przybliża się do granicy magicznego świata i omyłkowo zabija magicznego wilka, wszystko się zmienia - zostaje przetrzymywana w zamku przez księcia, którego twarz jest uwięziona pod zwierzęcą maską w skutek rzuconego nań czaru. Kiedy okazuje się, że klątwa jest dużo bardziej niebezpieczna, rozpętuje się walka, a Feyre już nie jest tylko przypadkowym więźniem. Brzmi znajomo?

Z Cinder jest trochę inaczej - choć główna bohaterka haruje na rachunek jej macochy i dwóch córek, które podskakują z ekscytacji na wieść o nadchodzącym balu w zamku królewskim, sedno tkwi tu gdzie indziej. Z racji bazowania na baśni od razu wiemy, czego spodziewać się po której z postaci i do jakiej roli ją przypisać - oczekujemy zatem, że Cinder zgubi pantofelek, ewentualnie śrubkę (Cinder jest cyborgiem, proszę Państwa!), a oczarowany nią książę (Cinder, nie śrubką...) będzie szukał jej po całej Wschodniej Wspólnocie, czyli po jakimś futurystycznym odpowiedniku Azji najpewniej. Ale nie. Autorka, mimo że zbudowała swoją opowieść na gotowym już szablonie, porozkładała go na części i złożyła w mozaikę z zupełnie poprzewracaną kolejnością. No i dodała mnóstwo futurystycznych elementów, które razem spróbujemy rozplątać. Otóż Cinder spotyka Księcia już chwilę po tym, jak ją poznajemy - młody Kai pojawia się w bluzie z kapturem na targu, na którym Cinder pracuje jako mechanik i prosi ją o naprawienie jego androida. Bo androidy w tym świecie to taki standard (i chodzi o roboty, nie o telefony), podobnie jak autoloty (Cinder odkrywa na złomowisku jedno jedyne opuszczone auto i wiąże się to z wielką ekscytacją i odgrzebywaniem historii prawie że antycznej), konflikt z ludem z Księżyca, obecność ziemskiego pokoju po czwartej wojnie światowej i epidemia choroby przyniesionej przez Księżycowych. No i nowa era tak jakby funkcjonuje. Ale poza tym to Kopciuszek jak się patrzy. No i Kopciuszek i Książę znają się już na długo przed balem, Książę rzecz jasna się zakochuje i zaleca się do młodej dziewczyny, którą chce za wszelką cenę wyrwać na bal. A ona za wszelką cenę nie chce. I chociaż koniec końców i tak ląduje na sali balowej, wcale nie za sprawą czaru i wcale nie w nieskazitelnej sukni. Koniec końców przychodzi do konieczności ucieczki, ale nic z tego nie jest takie, jakiego należałoby się spodziewać po baśni.

W związku z tymi kosmicznymi (no proszę, dosłownie i w przenośni!) wątkami, Cinder - mimo licznych podobieństw do uwspółcześnienia Pięknej i bestii (Dwór cierni i róż) - wyrasta na opowieść idącą w zupełnie innym, indywidualnym kierunku. Podczas gdy Sarah J. Maas rozszerzyła znaną baśń i przystosowała ją do współczesnych wyznaczników gatunku fantasy (świetna robota), Marissa Meyer dużo poważniej potraktowała zadanie zabawienia się gotowcem. Przetasowanie wydarzeń, dodanie wątków pobocznych, które z czasem urastają do rangi głównych, nowe postaci i zupełnie nowa, absolutnie kontrastująca ze światem baśni rzeczywistość to absolutnie mocne strony Cinder. Gdyby jeszcze doliczyć do tego lekkie pióro autorki i to, jak błyskawicznie przechodzi się przez kolejne sceny, wyszłaby książka idealna. Ale jednak nie wyszła. Mimo niewątpliwej przewagi Meyer nad Maas w kwestii formy i podejścia do zagadnienia uwspółcześnienia znanego wszystkim tekstu, to książka Maas jest tutaj powieścią lepszą pod względem jakości i przeprowadzenia opowieści. Dzieje się tak zapewne dlatego, że Cinder zdradza dużo uproszczeń i swego rodzaju naiwności, nie pomaga też pewna przewidywalność uporczywie reklamowana przez wydawców jako "nieoczekiwany twist". Czego to dowodzi?

Na pewno tego, że forma nigdy nie może przerosnąć treści. Okazuje się, że obie panie sięgnęły po teksty powszechnie znane i lubiane, i obydwu udało się stworzyć z tego nową jakość. I chociaż poszły w innych kierunkach, a pomysł i zabawa gotowym szablonem zaprezentowana w Cinder jest absolutnie fantastyczna i dużo ciekawsza niż rozszerzenie baśni w pokrewnym jej gatunku (Dwór cierni i róż), w ostatecznym rozrachunku to wierność klasyce wypada lepiej. A to tylko ze względu na warsztat i przemyślane wybory. Te dwa konkretne tytuły to zatem nic innego jak dowód, że klasyką nie tylko można, ale należy się bawić - na co mam wielką nadzieję w przyszłości. Mimo to, sama baza i pomysł na jej wykorzystanie to za mało - nawet w tekstach częściowo wtórnych trzeba zadbać o plan powieści i dopracowanie szczegółów. I tego życzę wszystkim odważnym podejmującym się takich prób, bo robią świetną robotę.

Jeżeli mogłabym sobie jeszcze czegoś zażyczyć w kwestii recyklingu literatury, byłoby to osadzenie baśni (lub innego rodzaju literackiego, kto wie?) w realnej współczesności. Zamiast cyborgów i magicznych zwierząt dużo chętniej przeczytałabym na przykład o Kopciuszku mieszkającym na Manhattanie, w Krakowie albo gdzieś na Bałkanach, który żyłby w naszej rzeczywistości i to z nią się zmagał. W ryzach swojej pierwotnej historii, rzecz jasna. I nie, nie myślę tu o komediach romantycznych i Pamiętnikach księżniczki, nie, nie, nie. Nie.

NIE.

Na koniec pozostaje tylko jedno pytanie - czy uwspółcześnione baśnie mogą funkcjonować jako samodzielny tekst? To już jest kwestia oczekiwań. Obydwa teksty są całkowicie samodzielne i z powodzeniem mogłyby funkcjonować w świecie, w którym - jakimś cudem - nieznane są ich pierwowzory. Zastanawiam się tylko, czy warto. Chyba nie chciałabym, żeby baśnie spotkał taki sam los jak hity z lat 80. - i analogicznie nie chciałabym, żeby moje dziecko przyszło kiedyś do mnie z Cinder pod pachą (albo remixem piosenki Queen w słuchawkach) i powiedziało z pełną powagą coś w stylu: patrz, jaka fajna jest ta nowa historia (piosenka). I tym razem, wyjątkowo, błąd logiczny nie jest tym, co najbardziej przeraża mnie w tym zdaniu.

Tekst został napisany w ramach współpracy z Wydawnictwem Papierowy Księżyc.

Komentarze

INSTAGRAM