serce powieści kryje się w jej klimacie


W lekturze cenię sobie cały szereg cech, niekoniecznie występujących razem. Lubię lekkość pióra, ale niekoniecznie oznaczającą wartką akcję. Z drugiej strony lubię, jak się dzieje. Lubię bohaterów nieustraszonych, ale cenię sobie też leniwe wędrówki wgłąb życia narratora. Jednak niezależnie od tych zmiennych, w powieściach ponad wszystko ukochałam jedną rzecz: panujący w nich klimat.

Ze względu na fakt, że każdą narrację jesteśmy w stanie osadzić w jakimś miejscu wzniesionym w naszych głowach, analogicznie każda historia powinna mieć swoją atmosferę: powiew wielkomiejskiego życia, wilgoć mglistej Anglii, skwar lejący się z nieba w letnich romansach. W praktyce nie wystarczy zasygnalizować, że akcja toczy się we Włoszech, żeby poczuć zapach świeżo wypiekanej pizzy i usłyszeć zgiełk typowy Włochom. Z drugiej strony na nic szczegółowe opisy zalanego chłodnym deszczem Londynu, jeśli nie ma "tego czegoś". Czym jest zatem sławetne i nieuchwytne TO?

Przede wszystkim to to, co w prawdziwym życiu często jest przyczajone między zwykłymi rzeczami i najdrobniejszymi szczegółami, które w czasie teraźniejszym nieuchronnie nam umykają, a we wspomnieniach stają się najbardziej uwypuklonymi punktami, za którymi tęskni się najmocniej. To ta magia chwili, która od czasu do czasu pojawi się na parę sekund i zniknie, dając poczucie pewnej przytulności - zapach morskiego powietrza na plaży, kawa na wynos popijana przy oknie, po którym ściekają strugi deszczu, rześkość poranka, kiedy uda się wstać przed budzikiem i ma się głowę pełną pomysłów. Cień uczuć, które towarzyszyły nam w konkretnym miejscu lub w pewnym momencie życia. Fuzja zapachów, smaków i uczuć, idealnie skomponowana w czasie ze znajomymi piosenkami, książkami i ludźmi. Coś definiującego to, co kochamy - albo, na szerszą skalę, coś definiującego charakter miejsca i czasów.

Jeżeli człowiekowi jest tak trudno uchwycić - lub chociaż zdefiniować - to, co nadaje smak jego codzienności, jaką sztuką musi być przeniesienie tego na papier... Choć w zasadzie częściej zadaję sobie pytanie: w jaki sposób się to dzieje? Czy są to konkretne kombinacje słów, ułożone w pewien rytm, czy raczej opisy miejsc i ludzi, symbole? A może atmosfera, coś, co samo wkrada się między słowa i zdradza miłość autora do tego, co popycha go do pisania? Daleka jestem od kwestionowania umiejętności literackich pisarzy, ale mimo wszystko mam wrażenie, że najsilniej działa to ostatnie. Zwłaszcza, że magia zawarta między słowami konkretnego tekstu nie jest uchwytna dla wszystkich - a i dla tych, dla których jest widoczna, przyjmuje różne formy. Każdego z nas urzeka coś innego i najpewniej to dlatego tak drastycznie różnimy się w swoich ocenach - nie tylko literatury, ale i świata. A może zwłaszcza jego.

Możecie sobie zatem wyobrazić moje zdziwienie, kiedy na wielkim książkowym bezrybiu, po długim czasie od przeczytania naprawdę dobrej powieści, pojawiła się absolutnie niepozorna książka, która emanowała nie tylko tym klimatem, ale przy okazji wartką narracją i niezłym humorem. Było to zaskoczenie zwłaszcza, że jej opis zaczynał się mniej więcej tak: młoda mieszkanka Manhattanu, godzinami zalegająca w pracy będącej substytutem całego jej życia prywatnego, wybiera się do Anglii na ślub młodszej siostry. Jest to o tyle trudne, że na ceremonii ma pojawić się jej dawny chłopak - miłość jej życia, etcetera, etcetera. Boleśnie stereotypowa amerykańska komedia romantyczna - pomyślałam. Ale potem pomyślałam drugi raz i - ze względu na mój szacunek do wydawnictwa promującego książkę - postanowiłam dać jej szansę. Wszystko to, co miało być nieśmiesznymi podejściami do żartu i sztampowym padaniem w ramiona dawnego ukochanego, w rzeczywistości okazało się być dość zwykłą, ale w swoim klimacie niezwykłą opowieścią. Była chłodna, mglista Anglia, lokalny pub i łąki prowadzące nad siwe, wzburzone morze. Były ludzkie charaktery i retrospekcje składające się w wątek paralelny do opowieści o ślubie. Było dużo emocji, były bardzo ludzkie zachowania i przemiany (pięknie podkreślone formą!).

Choć długo bym jeszcze mogła opowiadać o samej historii, w rzeczywistości jest to opowieść dość prosta. Jej siłą są dwa przeplatające się wątki, które uwypuklają wszystkie uczucia i zależności bohaterów. A w takim układzie grzechem by było nie zarysować tego pięknego tła, które autorka uchwyciła perfekcyjnie. Razem z bohaterką czułam wiatr we włosach i szłam ku plaży skąpanej w kroplach chłodnego deszczu. Jadłyśmy razem bajgla zapijanego kawą, wyglądałyśmy przez okno pociągu sunącego przez Amerykę i zmieniłyśmy nastrój wraz z wylądowaniem w Europie. Naprawdę uwierzyłam, że jestem w angielskiej wsi niknącej za gęstą mgłą, chociaż czytając leżałam w pełnym słońcu i poprawiałam opaleniznę. I naprawdę zapragnęłam wyskoczyć na chwilę na kawę i lekturę przy akompaniamencie deszczu, chociaż otaczający mnie obecnie klimat kocham miłością absolutnie szczerą. A sama powieść? Okazała się być naprawdę lekka i przyjemna, zdecydowanie daleka od lukrowanych komedii romantycznych. Choć, nie oszukujmy się, i tu całkowicie lukru nie da się pozbyć.

Nie mam już najmniejszych nawet wątpliwości - jeśli książka nie ma duszy, nawet najlepsza akcja będzie jedynie dobrą rozrywką. A to była prawdziwa podróż.

Tekst powstał we współpracy z Wydawnictwem Czarna Owca. Książkę możesz znaleźć pod tytułem "Nie mój jedyny", a napisała ją Melissa Pimentel.

Komentarze

INSTAGRAM