Simy, biznesy i grube dolary


Kiedy wczoraj trafiłam na informację o Simsach na smartfona, uderzyła mnie oczywista rzecz. I wcale nie było to to, że muszę przekopać szafę, wyłowić grę i zacząć grać. Uch, chyba nieodwołalnie jestem dorosła.

Oczywistą rzeczą była myśl: jak to pisać Opowieści sprzed dekady, a zapomnieć, że sobotnie przedpołudnia upływały na grach komputerowych? Ależ oczywiście, to były te wspaniałe czasy, że komputer już tak, ale Internet jeszcze nie, a Simsy były najbardziej kól na świecie. A ja doskonale wiem, kiedy zaczęło się to szaleństwo: jak przychodziłam do koleżanki z klasy, jej starsza siostra, wygnana z pokoju, siadała przy komputerze i odpalała Simsy. Najpierw zerkałam, zadawałam pytania, a później postawiłam sprawę jasno: Mamo, Tato, Ciociu, (Babciu i Dziadku było od prezentów tradycyjnych), chcę, pragnę, muszę wejść w posiadanie Simsów. No i weszłam, przez dobrą wolę taty, a później cioci, bo przecież na jednej grze kończy się tylko w legendach. A w zasadzie to nawet legendy sobie odpuściły i w przypadku Simsów nic już więcej nie głosiły.

No i tak oto grałyśmy. Ja grałam, koleżanki grały, a nawet grałyśmy razem, odwiedzając się i spędzając czas przy kompie. Mało to kolorowe, ale SIMSY PRZECIEŻ. Zresztą… kto by sobie odpuścił to tworzenie rodziny, budowanie domu, meblowanie, rozgrywanie scenariusza… Budowanie światłego życia i granie na kodach. Miliony milionami (#łotewa), ale poprawianie nastroju na zielony to było coś! Ale to wszystko to jeszcze nic, no bo przecież prawdziwe COŚ zaczęło się w pewne ciepłe popołudnie, jakoś końcem podstawówki, kiedy oczekiwałam cioci na podwórku. A oczekiwałam pilnie, bo ciocia znów obiecała wspaniałości – a w tym przypadku wspaniałościami było owiane legendą i całym morzem tajemnic Sims 2. Także zachwytu nawet nie będę próbowała opisach, bo łał i kól, wiadomo. I granie do wieczora, też wiadomo, chociaż przepisowo na kompa były dwie godziny dziennie.

Mimo tych wszystkich niewątpliwych zachwytów i nostalgicznych westchnień kłamstwem by było, gdybym powiedziała, że poza Simsami nie było życia. No przecież, że było! Na samym początku posiadania komputera weszłam też w posiadanie dwóch gier. Pierwsza, zwana przez nas „Wyścigiem” była jakąś prostą wersją Need For Speed. I choć nie miała wiele wspólnego ze współczesnymi odsłonami, dla mnie jest najlepsiejsza i niezastąpiona - i jest takim „chłopackim”, jednym z nielicznych, akcentem w moim życiu. Druga gra, również fantazyjnie nazwana w naszym domowym ognisku „Wesołym Miasteczkiem” (ależ wieje od nas enigmą!), to chyba jedna z najpopularniejszych wówczas strategówek – Rollecoaster Tycoon. Jednak jako dziecko raczej wolałam budować rollercoastery (z czasem nie było tylu wypadków i przerażonych klientów…) niż bawić się w strategie. No dobra, może i bym się bawiła, gdyby ta gra nauczyła mnie podstaw strategii i biznesu. Nie nauczyła jednak – a najlepszym dowodem na to było paniczne budowanie toalet publicznych, gdy nadchodził październik rok 3, a wskaźniki wszelakie leciały na łeb, na szyję. Kto nie przeżył, nie zna życia.

W między czasie, oprócz oczywistych pasjansów na Windowsie i Snake'a na Nokii (najwspanialsza gra mobilna ever!) było też zgrywane do granic wytrzymałości demo Kurki Wodnej dołączone do "Kaczora Donalda" i Icy Tower wypraszany na informatyce na ostatnie pięć minut przed dzwonkiem na przerwę. No i wreszcie, trochę później, pojawiły się gry z Harrym Potterem. I znów, najpierw pokazali mi ją przyjaciele, ja ją podsunęłam swojej przyjaciółce i ruszyła reakcja łańcuchowa – oni mieli jedną część, ja inną, kumpela jeszcze inną. I znów się wzajemnie odwiedzało, i grało, i to było super. Ale najsuperowsze było to, że mimo tych wszystkich komputerowych wspaniałości my dalej uwielbialiśmy się bawić w domu i na podwórku. I potrafiliśmy tego kompa tak lekko, po prostu wyłączyć. Czy ja już mówiłam, że moje dzieciństwo to jakaś taka magiczna harmonia wszystkiego?

Teraz, w odległym 2017, oglądam sobie screeny z tych gier na Googlu i uderza mnie ich prostota i "kwadratowość". Ale pierwszym, co rzuca się w oczy, jest zamknięcie całej specyfiki przełomu mileniów w tym pikselowym jeszcze świecie: na dzisiejsze czasy prosta, na ówczesne - powalająca grafika, wielki i kłujący w oczy niebieski comic sans - wówczas szczyt tajemniczości, zwłaszcza, że komunikował coś w tym światowym angielskim. Złożoność gry, wachlarz możliwości i nieskończoność opcji. I choć dziś to dla nas banał, zapamiętany tylko ze względu na sentyment, niezwykle dobrze odzwierciedla nas u progu milenium. Przecież nie tylko gra była dla nas wielka i światowa - wszystko, co nowe, takim się jawiło. A przynajmniej nam, dzieciom. I choć dziś żyjemy w zupełnie innym świecie i choć go sobie cenię, lubię od czasu do czasu wrócić do swojej krainy z pikseli.

Komentarze

INSTAGRAM