w obronie popkultury


To był dzień jak co dzień w naszych malowniczych internetach: tu plakat (pseudo)motywacyjny, tam pięćdziesiąte (w tym tygodniu!) selfie koleżanki. Nawet nie ma żadnych kłótni o politykę, wieje nudą, że ojeju. I wtem - tekst Zwierza. Recenzja. Grey. Będzie milutko, zacieram ręce.

Opowiadać o tym, jak dobry był to tekst to tak jakby przeprowadzić trzygodzinny wykład o tym, że niebo jest niebieskie. Tak więc, opierając się na teorii niebieskości nieba, zadowolona poczytywałam sobie artykuł, nawet co lepsze fragmenty tłumacząc w locie, żeby B. też mógł popodśmiechujkować ze mną. Idylla, ogólne poruszenie z powodu zaginionej papryki Christiana i tak dalej.

No i ów tekst i jeden wątek w komentarzach wystarczyły, żebym i ja zastanowiła się nad stanem dzisiejszej popkultury. Ale może jednak bez Greya, bo mam alergię na paprykę (i boleśnie złe produkcje). W normalnych warunkach, czymkolwiek ta normalność jest, oczywiście zawęziłabym pojęcie popkultury, żeby nie pisać tekstu przez miesiąc, rozważając wszystkie wątki i możliwe powiązania. Dziś jednak z ubolewaniem pozwalam sobie na rozpustny poziom ogólności, bo jakieś 90% sektorów popkultury łączy wspólny mianownik. Mianownik przeciętności, w najlepszym przypadku.

Literatura? Na najlepiej widocznych standach wrzuca się nowości, pięknie wydane, pięknie zapakowane nic. Gdzieś tam po półkach schowane są lepsze książki, ale tylko te wznowione albo nowe. Schowane, bo mniej chodliwe - dziś księgarnie pracują na przychód. Pardon, sklepy z książkami. Prasa? Gazety codzienne plus cały wachlarz pism o niczym. Sto kolorowych stron z ciuchami i makijażami plus felieton o tym, jak ciężko jest zdradzać. Bo przecież to jest problem zdrady, że jest technicznie trudna, you know. Film? Już mówiłam, że mam uczulenie na paprykę. Serial? Xoxo. Portale społecznościowe? Selfiaki i aplikacje kto jest twoim sobowtórem - a jak umiejętnie wyłączysz najaktywniejszych znajomych, nie ma ŻADNYCH nowości na tablicy. Żadnych. Muzyki nawet nie dołączam do listy, bo ała dla uszu. No, upadek. Upadek z hukiem.

Tylko że o upadku bardzo łatwo zawyrokować - i wzruszyć ramionami. Natomiast upadkiem nie są te buble popkultury. Wciąż tworzy się mnóstwo wspaniałych rzeczy - a upadek w tym przypadku to fakt, że wrzuca się je do jednego worka z tymi pokrakami kultury i każe w nim grzebać na oślep, żeby coś ładnego wyłowić. To jest bolączka naszych czasów.

Boli też to, że wszystko, co się promuje, automatycznie jest mainstreamowe, czyli złe. Tylko, że mainstreamowy był też na przykład Mario Bros, Queen czy Harry Potter. A wszystkie trzy twory są dziś kultowe - i dobre. A my wówczas nie mieliśmy pojęcia o istnieniu słowa mainstream.

Bez wątpienia winne są trendy, które się promuje i sprzedaje, bo to jest chodliwe. Nikt rozsądny nie wyda czegoś, co się nie sprzeda szerszym nakładem - a szerszy nakład dziś to Nicky Minaj, "Glamour" i Pięćdziesiąt twarzy Greya. Ale winni jesteśmy też my - zakładając, że są to produkty, którym poświęca się uwagę dla tak zwanej beki, a więc zwiększone używanie mózgu przy ich ocenie to snobstwo i popis erudycji, bo kto by to traktował poważnie, po co się nadymać. No, po co. Na pewno nie po to, żeby pokazać swoje oczekiwania wobec kultury popularnej. I z całą pewnością nie po to, żeby wyjść poza ograniczenia i schematy. Wszakże genialne covery absolutnych bubli muzycznych nie istnieją. Nie istnieją też przyzwoite seriale na podstawie książkowych gniotów i blogi (jakże nie lubię tego słowa...) robiące robotę za kilka największych pism dla pań. Nie ma nic, tylko otchłań po popkulturze i nasza potrzeba odmóżdżenia na poziomie elementarnym.

Ja, w całym moim zaprezentowanym właśnie snobstwie i nadętym krytykowaniu odmóżdżaczy, jestem boleśnie prostą osobą. Nie mam potrzeby czytania Jane Austen (albo mówienia, że to robię), kiedy czekają na mnie dwa wspaniale zapowiadające się mainstreamy. Nie będę ich podlewać najdroższym chardonnay, kiedy smakuje mi wino z Lidla, któremu całkiem serio nic nie brakuje. No, poza zwalającą z nóg ceną. Nie mam potrzeby wchodzenia w tak zwaną kulturę wyższą, bo to mnie zwyczajnie nie bawi. Ale nie znaczy to automatycznie, że mam zabijać szare komórki Greyem, bo to rozrywka na moim poziomie. Otóż nie. Nie istnieją tylko szczyty wyrafinowania i doliny z Christianem i Anastazią, których nie można oceniać na poziomie, bo poziomu nie trzymają.

Pisząc to, słucham bardzo przyjemnej muzyki na żywo, a przede mną ścielą się błogie plany oglądania House of Cards i zalewania go własnoręcznie przygotowanym grzańcem. Jak dla mnie, to jest rozrywka na poziomie. Jak dla mnie, wyjęłam z worka popkultury sporo cennych fantów. Bo ten worek miłych rzeczy, wbrew pozorom, pęka w szwach. Po prostu skutecznie odwraca się od niego uwagę.

Być może się mylę, ale żywię przekonanie, że sami powinniśmy ustalać poziom rozrywki dla siebie - my, nie społeczeństwo, które ma co najmniej ubogie pojęcie o nas. Jeśli Grey mnie usatysfakcjonuje, jest dla mnie. Jeśli nie, nie zaniżę sposobu oceniania go, bo jest łatwą rozrywką - obleję go wiadrem pomyj i poszukam czegoś, co sprawi mi przyjemność - a jego fanów zostawię w spokoju, bo co mi do tego. Szanujmy nie tylko siebie nawzajem, ale przede wszystkim szanujmy swoje szare komórki. A popkultura da sobie radę.


Komentarze

INSTAGRAM