obalamy mity: związek na odległość


Gdybym za każdą usłyszaną tak zwaną mądrość dotyczącą związków na odległość dostała stówę, byłabym już na liście najbogatszych Polaków. Gdybym zrobiła rachunek sumienia, w ile z tych bzdur niegdyś uwierzyłam, moja fortuna pomniejszyłaby się zaledwie o podatek VAT. Teraz natomiast musiałabym znaleźć inne źródło dochodu.

Wczoraj moje niezadowolenie społeczne osiągnęło apogeum, a ja tym samym odczułam potrzebę napisania czegoś - czegokolwiek! - o relacjach międzyludzkich. Dość mam pseudowzniosłych cytatów (linkuję, wstyd mi to nawet przepisać), banału i powszechnie panującej opinii, że prawdziwa miłość to tylko wymysł literatury. Robienia sobie wzajemnie koło dupy i stwierdzeń o ociekaniu słodkością. Na dobry początek obalam mity dotyczące tego trudniejszego rodzaju związków.

Związek na odległość jest niemożliwy. Powiedzieć o związku na odległość, że jest niemożliwy to tak, jak powiedzieć, że faceci zdradzają. No bo przecież część z nich to robi, więc to prawda. Z tym, że gówno prawda. To, że jeden, dwóch, pięćdziesięciu facetów zdradza swoje kobiety nie znaczy, że ci wszyscy pozostali też z całą pewnością to zrobią, bo są ulepieni z tej samej gliny. Eeee... Nie są? (A baby też zdradzają.)

Związek na odległość BYWA niemożliwy, i to dość często. To fakt. Bo ta właśnie odległość daje w kość, bo człowiek nie potrafi funkcjonować w związku, który przez 90% czasu istnieje tylko jako wirtualna projekcja. Bo potrzebuje kogoś obok, tu, teraz. Tylko, że jeśli to coś na odległość to naprawdę jest miłość to chyba jest warta przetrzymania bez kogoś tu teraz, zaraz?

Na szczęście nie znam się na tych wszystkich problemach, bo dla mnie one nie istnieją. Przywykłam, a i wiem, że odległość nie będzie istniała przez cały czas. Ale muszę też całkiem szczerze przyznać, że nie wiem, jakbym znosiła tę sytuację, gdybyśmy żyli długo razem i nagle podjęlibyśmy decyzję o wyjeździe jednego z nas, np. za pracą. Z pewnością bym nie emanowała takim spokojem. Kiedy decydujesz się na coś, co od początku jest skazane na obecność kilometrów, jesteś zaprogramowana zupełnie inaczej. Działasz w nowej rzeczywistości, nie do końca świadoma. Kiedy świadomość powoli zaczyna na ciebie opadać, już dawno masz wyznaczony kolejny cel. I karmisz nim świadomość. Cele są bardzo smaczne, przynajmniej moja głowa bardzo sobie chwali nową dietę.

To nie ma sensu. No, jeśli wdaliście się w wakacyjny romans rozgrywający się naprzemiennie w blasku słońca i świec, może być różnie. Ale to tylko dlatego, że ludzie są różni, jedni zapragną zbudować na tym coś jeszcze fajniejszego, inni zmienią numer. W zasadzie każdy związek może polecieć na łeb, na szyję, bez względu na to, czy mieszkacie drzwi w drzwi (za blisko), czy na dwóch końcach Europy (za daleko), czy w sąsiednich dzielnicach (za bardzo w sam raz, nie ma na co narzekać). Zawsze jest ryzyko, że się nie uda, ale ryzyko nie oznacza, że mamy zostawić się w zawieszeniu i czekać na cud. W zasadzie nawet nie na cud, bo nie wiem, co by było potrzebne, żeby zmienić zawieszenie w próżni bez jakiegokolwiek ukierunkowanego działania.

Każdy związek potrzebuje celu, niezależnie od odległości. Jeśli będziemy kilka lat siedzieć ramię w ramię i oglądać Trudne sprawy, i oboje w 100% będziemy usatysfakcjonowani tym, że siedzimy razem, ramię w ramię i patrzymy na te durne Trudne sprawy, wszystko jest okej. Żaden człowiek nie jest odpowiednią osobą, żeby powiedzieć: ej, przecież to gapienie się w telewizor zabija w was cały żar. Albo: no już pięć lat gapicie się na te Trudne sprawy, może by jakiś ślub? ALE jeżeli chociaż jedno z tej pary ma chociaż kilka procent wątpliwości, czy chce resztę życia oglądać z nieślubną/nieślubnym te Trudne sprawy na tej samej kanapie, pora wyznaczyć bardziej uchwytny cel. 

Analogicznie, związek na odległość potrzebuje obietnicy, że odległość to sytuacja przejściowa. Bardzo często nieunikniona, niezbędna - ale zawsze przejściowa. Nie ma szans, żeby przetrwało coś, przed czym nie kreśli się żadna akceptowalna dla obydwu stron przyszłość. Jeśli cel (i miłość!) istnieje, ZAWSZE warto. I zawsze ma to SENS.
Nie ma czasu się lepiej poznać. Bo albo wyjeżdżamy z jakimś stażem związku i powoli się zapominamy, albo w ogóle znamy się słabo i nie ma okazji się poznać. Hehe. No, jeśli związek istnieje w proporcjach 5:2, gdzie 5 to seks, a 2 to jakieś tam pogawędki od czapy, to rzeczywiście słabo z tym poznawaniem. Ale zaryzykuję stwierdzeniem, że taki system wyklucza poznawanie nawet w przypadku wspólnego mieszkania. To chyba nawet gorzej, tak dzielić łóżko z kimś, kogo się nie zna?

Zakładając, że oprócz uprawiania seksu, czasami się rozmawia (uwaga! monosylab i stwierdzeń typu: "ale ch*jowe ziemnaki kupiłeś" NIE zaliczamy do tego gatunku literackiego), da się dogadać i ogarnąć wszystko. I to nie to, żeby seks w czymś przeszkadzał, a gdzie. Przeszkadza brak komunikacji.

Przeszkadza jeszcze jedna rzecz. Można by pomyśleć, że w związku na odległość jesteśmy SKAZANI na komunikację, no bo przecież nie jesteśmy fizycznie obok siebie, musimy używać SŁÓW, żeby jakoś WYPEŁNIĆ czas i nie WKOPAĆ SIĘ w niezręczne milczenie. No więc tu i teraz chciałabym oświadczyć, że jak czujesz się SKAZANA NA UŻYWANIE SŁÓW, ABY WYPEŁNIĆ NIMI NIEZRĘCZNE MILCZENIE, coś jest nie tak. No, czasem się milczy. Czasem nawet nie ma o czym opowiadać. A i  to milczenie w niektórych przypadkach ciąży. Ale generalnie rzecz biorąc nawet wspólne milczenie zazwyczaj jest spoko, nie mówiąc już o tym, że rozmowa to żadna kara. Rozmowa to coś, czego się wyczekuje.

Zaufanie maleje. To zupełnie tak, jak komputer sam się psuje, jak wyłączasz go poprzez wyszarpanie kabla z kontaktu. Bardzo często zaufania nie niszczą działania, a wątpienie. Natomiast sama zdrada nie zależy od kilometrów, bo jak chce zdradzić, zrobi to nawet mieszkając za ścianą. Albo nawet z partnerką/partnerem. Ale jak kocha to nie zdradza, bez względu na szerokość geograficzną.

Z czasem będzie łatwiej. Och, doprawdy, z czasem będzie łatwiej. Popaść w czarną rozpacz. Chociaż całkiem serio warto, i jeszcze bardziej serio będzie dobrze, swoje trzeba wycierpieć. To, że się mijacie, a jak znajdziecie czas dla siebie, spędzacie go w najlepszym razie na skypie. To, że po ciężkim dniu nie przytuli cię i nie wciśnie do ręki kubka herbaty (albo butelki wina). To, że aż cię nosi, że to jeszcze 20 dni do spotkania, olaboga. Ale każde TO to tylko okres przejściowy, który obiecuje wszystko, co najlepsze. Warto o to zawalczyć.


Komentarze

INSTAGRAM