na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy


...chociaż nie, moment, nic się nie słyszy poza odgłosami torowania sobie drogi łokciami i energicznego grzebania w Bogu ducha winnym koszu na ubrania. Sporadycznie słychać monosylaby informujące mniej doświadczonych wojowników, co udało się upolować.

Akcja tej mrożącej krew w żyłach opowieści toczy się w jednej z popularnych sieci marketów, w poniedziałek o godzinie 8. A w zasadzie o 7:59, co nie jest bez znaczenia dla naszej historii. Tak więc kiedy wyświetlacz mojego doświadczonego przez życie smartfona pokazywał siódmą pięćdziesiąt dziewięć, zbliżałam się już do celu wędrówki. Czemu? Przywiódł mnie plan zakupienia spodni dla mamy i wiedza, że właściwy kolor i rozmiar zdobywa się rano, wchodząc dobrowolnie na pole bitwy.

Rzeczone pole bitwy jednak jeszcze było zamknięte, a wszystkich uodpornionych już pracowników strzegły podwójne automatyczne wrota. Po drugiej stronie barykady, tłum rycerek i dzielnie towarzyszących im mężów. Ciasno zbita kolejka, niemalże skłonna do czułych uścisków z pierwszą parą drzwi. Ważna jest tu także topografia terenu: wejście, a tuż obok wózkownia, zaprojektowana w ten sposób zapewne z dobrej woli architekta, który chciał, żeby klienci mieli blisko po koszyk. Chciał dobrze, ale nie wiedział jeszcze wówczas, że drzwi nie służą tylko do wchodzenia w pojedynkę. Nie wiedział też, że do zebranego tłumku dołączać będą współoczekujący, którzy przecież MUSZĄ wziąć wózek przed otwarciem, żeby wybić się tuż za paniami z pilnie strzeżonego osiedlowego polpozyszyn. Nieważne, że w takim tłumku nie sposób wykręcić pojazdem o takich gabarytach. Liczy się zaangażowanie.

I nagle - wybija ósma. Napięcie jest niemalże namacalne, a ja z daleka, z mojego bezpiecznego punktu obserwacyjnego, widzę, jak jedna z pracownic zmierza ku drzwiom. I ruszyli. Pierwszemu krokowi towarzyszyło maksymalne zbicie się w drzwiach, żeby te mogły pomieścić jak największą ilość chętnych. Drugi krok to wyjście bez szwanku z tej gimnastyki, a trzeci to już bezpieczne wykręcenie na pierwszym i najgorszym zakręcie. Dalej to już tylko regały i majaczący w oddali cel. Niestety nikt nie pokusił się o sprint, jednak wyraźnie przyspieszony krok sugerował ekscytację większą niż ta towarzysząca zwykłemu zakupowi kalafiora. Bo dziś jest poniedziałek, dziś są tanie (i przyznaję to, bardzo często ładne) ubrania. Taka okazja nie zdarza się bowiem często - tylko trzy razy w tygodniu. Tak więc emocje nie słabną, wyścig trwa, pierwsi już dopadają koszy. To znaczy tak sobie to wyobrażam, bo zanim weszłam (tak, odczekałam chwilę, żeby nie zostać utożsamiona z uczestnikami wyścigu), kosz był otoczony tak szczelnie, że jego też mogłam sobie tylko wyobrazić.

Niezrażona jednak, udałam się na inne - jak cudownie puste! - alejki, żeby wrzucić do koszyka inne produkty. Produkty, o których mówić nie będę, bo mogłabym poważnie wystraszyć każdego dietetyka i miłośnika fit życia. Uczyłam się dziś na egzamin, nie osądzajcie mnie.

Tak czy inaczej krążyłam, jednocześnie taktycznie obserwując tłumek. I kartony, i tekturowe stojaczki z kosmetykami, które falowały w coraz bardziej niepokojący sposób. Ale kiedy tylko uwaga pań zwróciła się gdzie indziej, podeszłam do kosza i - tak! udało się! - wzięłam spodnie. Ale i tak udało się to cudem, bo z obydwu stron szturmowały już kolejne entuzjastki szopingu. Plus dopisało mi szczęście i odpowiedni kolor i rozmiar leżał u samej góry, z pogardą porzucony przez jedną z niezadowolonych z poszukiwań rycerek.

Żeby jednak móc ze spokojnym sumieniem przejść do puenty, muszę coś naszym dzisiejszym bohaterkom oddać: mają swoją strategię i ciągle ją rozwijają. Otóż kiedy poprzednim razem miałam przyjemność uczestniczyć w takim tańcu konsumpcjonizmu, panie oglądały swoje zdobycze (brane hurtem, na oślep) na zamrażalnikach. Dziś już przeniosły się na kosze ze starszą kolekcją, dla pewności, żeby i tam nikt się nie dostał. Wiedzcie Panie, że doceniam. Nawet tę rycerkę, która otoczona na oko pięcioma pudełkami triumfalnie mówiła do swojej towarzyszki: no, to teraz muszę to sobie na spokojnie ogarnąć i poprzymierzać.

A jaka jest puenta? Tylko taka, że ja tyle przeszłam, a spodnie okazały się być za duże.

Komentarze

INSTAGRAM