postanowienia noworoczne: cztery oznaki, że robisz to źle
Jeśli wierzyć różnej maści publikacjom adresowanym do kobiet, od pięciu dni powinnam żyć w imię hasła nowy rok – nowa ja! To dość kuriozalna sytuacja, zwłaszcza że poza powieszeniem na ścianie nowego kalendarza i poza spożywaniem alkoholu w godzinach nieprzyzwoicie późnych, usprawiedliwionych nie lada okazją, jaką jest sylwester, nie zmieniło się nic. I chociaż może motywacje z rodzaju: kolejna-fala-zazdrości-o-życie-koleżanek czy nawet nowy-chwilowy-przypływ-zapału nie brzmią tak spektakularnie, mają w sobie znacznie więcej prawdy. I ciut mniej kiczu w warstwie semantyczno-syntaktycznej.
To nie tak, że zamierzam dyskredytować ideę postanowień samą w sobie, ja takich brzydkich rzeczy nie robię. Są przecież ludzie, którym udaje się wytrwać w postanowieniach, są i tacy, którym niekoniecznie, ale i tak należy im się cały worek podziwu za to, co postanowili i jak do tego dążyli. Niemniej nad wyraz irytująca jest fala wydarzeń zapychających fejsbuka w okresie okołosylwestrowym, kiedy jesteśmy najedzeni, wypoczęci, a jak szczęście dopisze to i wolni od obowiązków i kiedy wydaje się, że świat należy do nas. Pewnie, że należy, jeśli w trybie jedzenia odgrzewanego obiadu pięć razy w tygodniu po wykańczającym dniu dalej mamy ochotę dążyć do jakichkolwiek ideałów. Wtedy to rzeczywiście można nazwać postanowieniem.
Postanowienia, czy też cele, stawiamy sami przed sobą, więc jak można mieć pretensje do kogokolwiek, że nie wyszło? Najwyraźniej można. Jednak zamiast winić Bogu ducha winnych ludzi, że znów nie udało się zbieranie miliona monet w fikuśnej śwince dumnie noszącej w okolicy półdupków kolorowe napisy reprezentujące nasze cele (to nie jest mój wymysł, one naprawdę istnieją), proponuję alternatywną listę win. Nad wyraz wytrawnych.
Cele jednorazowego użytku
Żadną sztuką nie jest dołączyć na
fejsie do wydarzenia Odwiedzę Sosnowiec w 2015.
Ba, sama to zrobiłam. Tyle, że jeśli planujemy zobaczyć ten Sosnowiec
jednorazowo, ochoczo odkładamy tę nie lada przyjemność na później. Bo przecież
jest 365 (a teraz nawet 366) dni w roku, a każdy z nich może okazać się jeszcze
lepszym momentem, żeby przeżyć TĘ chwilę. Aż w końcu nadchodzi 29 grudnia,
fejsbuk uczynnie przypomina, że zadeklarowałam się ujrzeć Sosnowiec. A tu plany
poczynione, oczywiście nijak z Sosnowcem związane, pieniądze odłożone na
cokolwiek innego niż bilet do Aldrajchu,
a nie daj Boże jakieś zaspy wyrosną, tunel znów zaleje albo pomylę osiemsety. I
po ptokach, postanowienia nie można zaliczyć jako zrealizowane. I było tak
zwlekać z przyjemnościami?
To może schematycznie. Weźmy
jakiegoś X – zwykły, fajny gość, mający tak zwaną pracę siedzącą, do której
dojeżdża autem. Spod cieplutkiego domku do równie cieplutkiego biura. I z
powrotem. A po tymże powrocie trzeba wypocząć, najlepiej z butelką piwka i
ulubionym przysmakiem, przecież obie dłonie muszą zażywać jednakowych
przyjemności, faworyzowanie jest złe. Pewnego dnia coś burzy spokojne życie
naszego przesympatycznego Iksa – impuls, który pcha go do ruszenia z domu. I tu
nawet nie o figurę chodzi, a o wewnętrzną potrzebę – a tych, jak wiemy, ignorować
nie wolno. No więc odpala X laptopa, czyta co i jak, instaluje Endomondo,
kupuje hantle i karnet na siłownię, a po trzech dniach ma takie zakwasy, że
nawet wspomniana już praca siedząca nie wchodzi w grę. A gdyby tak zacząć od
spacerów? Szczerze polecam, zwłaszcza od momentu, kiedy odkryłam, że chodzę
szybciej niż biegam.
Cele à la Captain Obvious strikes again
Czyli cele postawione dla postawienia celów. Ćwiczenia to
za dużo, Sosnowiec już widziałam, a być szczęśliwym się w kółko nie da, no nie
oszukujmy się. Ale postanowienia trzeba mieć, to już prawie tradycja – a
robienie słoika szczęścia stało się oklepane po tym, jak dwudziesty znajomy
dołączył do wydarzenia. I w tym momencie do głosu dochodzi ta wygodniejsza
stara-nowa ja: no to może by postanowić, że w czymś wytrwam? Jest przecież tyle
możliwości: nadal mogę odkładać wszystko na później, sprzątać od święta,
zapominać o oddaniu książek do biblioteki… Zgrywam się, są też pozytywne
postanowienia. Mogę nadal odwiedzać dziadków, witać się z sąsiadami, nie kraść…
I nagle cała lista postanowień gotowa, voilà!
Cele dla szacunu na dzielni
Albo dla podziwu ze strony współpracowników, uznania
znajomych, dumy rodziny. A w zasadzie to dla lansu na fejsie, bo tam zasiada
największe audytorium. To kategoria inna niż wszystkie, bo podlega już pod
dyscyplinę nie tyle noworoczną, co całoroczną. Tak, tak, to nie przelewki, moc
fejsbuka jest wielka. No bo na te 400 znajomych, które każdy mieć powinien, ilu
wie, że tak naprawdę ostatni bieg zaliczyłam, jak odjeżdżał mi ostatni autobus
do domu, a planowanie wzięcia udziału w maratonie tak naprawdę polega na
rozmyślaniu o tym, jak bardzo byłabym zmęczona? Albo datki na dzieci, fundacje,
pieski, kotki, kanarki, a nawet mrówki z rezerwatu przyrody – fajna sprawa,
jeśli tylko ma się materialne możliwości, żeby pomóc. Równie fajne jest pisanie
o tym zarówno przed, jak i po fakcie, bo może spowodować, że kolejne osoby też
to zrobią. Ale wyliczanie bez konkretnego powodu, na czym dokładnie polegała
moja wspaniałomyślność, to chyba raczej autopromocja. Ale to już zupełnie inna
historia.
I choć
wydawać by się mogło, że za tym utyskiwaniem stoi osoba zdemotywowana faktem,
że „wszyscy mają lepiej”, muszę zdementować plotki. Mam się dobrze, od czasu do
czasu przydarzy mi się jakaś ambicja popychająca mnie do działania, a i
regularnie podchodzę do szóstki Weidera i z równą konsekwencją porzucam
ćwiczenia. A jeśli dzielę się postanowieniami to z osobami, które są dla mnie
ważne – bo ich opinia i ich prztyczek w ucho, jak się zapomnę, mają jakiś sens.