serbskie wędrówki życioznawcze


W Serbii byłam dopiero drugi raz, a już uveliko - na długo, na szeroko i na poważnie. Co tym razem robiłam w ojczyźnie Tesli*?

W odróżnieniu od mojego poprzedniego spotkania z Serbią, tym razem byłam zakochana w otaczającym mnie świecie od pierwszego wejrzenia. Być może po części dzięki obecności B., być może dzięki zdobytemu już "podkładowi" i świadomości, czego powinnam oczekiwać, a i pewnie dzięki ogólnemu nastawieniu do tej podróży. Tym razem bardziej rozumiałam bałkańskość, a może wręcz i odnalazłam jej trochę w sobie. Innymi oczami patrzyłam na te same miejsca i zjawiska, było dla mnie bardziej zrozumiałe co się dzieje i z jakich powodów, co znajduje się na serwowanych mi talerzach i gdzie szukać przyczajonej magii, którą Bałkany aż ociekają - tyle, że w nieoczywisty dość sposób. Ale było coś jeszcze - oprócz wędrówek czysto krajoznawczych (Šabac i Belgrad po raz drugi), ta podróż miała jeden główny, bardzo ważny cel: cel rodzinoznawczy. W czasie tego miesiąca po raz pierwszy widziałam rodzinne miasto B. i jego najbliższą rodzinę.

Chociaż wiedziałam, że nie mam się czego obawiać, mimo wszystko zadawałam sobie pytanie "jak to będzie?". No bo przecież różnice kulturowe, bariera - już nie tyle językowa co dialektalna (przez pierwszy dzień musiałam się mocno koncentrować na tym, co się do mnie mówi), oczekiwania, no i czynnik przeważający: bardzo dużo mnie jak na pierwszy raz. Nie wiem, czy druga strona podzielała moje wątpliwości, ale wiem z całą pewnością, że były one całkowicie zbędne. Okazało się, że momentalnie się polubiliśmy - a oprócz wymiany prezentów, której po Bałkanach zawsze należy oczekiwać (❣), wymienialiśmy też poglądy i pytania. Tyle, ile zjadłam pysznych rzeczy w tym czasie, i ilu miłych gestów się doliczyłam, nie może zmieścić ani mój brzuch, ani serduszko. Było przesympatycznie, a ja stałam się swego rodzaju maskotką - nie tylko rodzina zjechała, żeby mnie zobaczyć, ale też sąsiedzi mieli czym żyć przez te parę tygodni. Wisienką na torcie była mama B., która autentycznie się cieszyła, że zostaję na dłużej i była smutna, kiedy już naprawdę trzeba było wracać. Spodziewałam się dobrych rzeczy po najbliższych B., ale o takiej ilości nawet nie przyszło mi do głowy śnić.

Choć atmosfera, pogoda i poziom relaksu nie zawodziły ani na moment, to nadal nie był koniec ważnych rzeczy rozgrywających się w czasie tego wyjazdu. Wszystkie problemy zniknęły jak ręką odjął, a czas jak zwykle na Bałkanach leniwie płynął i przeciekał przez palce. To idealna sceneria do zasłużonego odpoczynku, ale i do urzeczywistniania ważnych decyzji - to właśnie wtedy B. mi się oświadczył. To był miesiąc wspaniałych wydarzeń, świętowania (urodziny B., a chwilę później - jego brata; chciałabym wyznać, że torty Pani Mamy to mistrzostwo) i nieśpiesznego przechadzania się ulicami miast. Czas picia kawy bez nerwowego zerkania na zegarek, jedzenia śniadania na Kalemegdanie i uczucia, że nad wszystkim panuję. No i wreszcie czas odkrywania urokliwych uliczek, zaglądania do przepięknie zdobionych cerkwi i słuchania ulicznych muzyków. O piciu czerwonego wina nie wspominając.


* pozdrowienia dla kroatystów :D

Komentarze

INSTAGRAM