nie wpadnę w walentynkowe szaleństwo


Miałam nie pisać o walentynkach. Puścić je, żeby żyły własnym życiem i cieszyły, kogo mają cieszyć, i denerwowały, kogo mają denerwować. Ale tyle wokół głosów i herezji, że dałam się sprowokować.

Żadnym odkryciem nie będzie, jak powiem, że walentynki to taki współczesny Dzień Kobiet. Owszem, w kalendarzu Dzień Kobiet dalej figuruje, nie powiem, nawet kwiatka się dostanie. Ale kilkanaście lat wstecz, bo to przecież „komunistyczny wymysł”, ósmy marca to był istny szał. Jak na tamte czasy, oczywiście. Kino, spacery, kawiarnie, kobiety dumnie dzierżące goździki (a parę lat później tulipany i róże), mężczyźni wracający chwiejnym krokiem z domu rodzinnego ukochanej, a w zasadzie to od przyszłego teścia i jego karafki. Dziś szał rozumiemy inaczej i robimy czołobitne pokłony w kierunku kultury zza oceanu, a marcowe obdarowywanie kobiet etykietujemy jako komunę i relikt.

Nie mnie jednak dywagować na tematy pożyczek kulturowych, jest jak jest, a jak jest, widzimy wszyscy. Nawet nie trzeba się specjalnie starać, wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu. W tym miejscu mogłabym mówić o konsumpcjonizmie i o tym, że często walentynki to dzień, kiedy rozpalamy uczucie „dla zasady”/”bo takie święto” i dwadzieścia cztery godziny później je gasimy. Mogłabym wyliczać te wszystkie wady i problemy, ale nie ma sensu dublować się z wieloma innymi osobami, które po prostu opowiedziały to lepiej. Na przykład Literacki Kot, który był jednym z moich prowokatorów. Tych pozytywnych.

Zanim zacznę o prowokatorach negatywnych, chciałabym jeszcze dwa słowa obrony dla walentynek. No bo tak, jest czerwono-różowo, jest brokatowo, nawet jest słodko i do mdłości milutko, półki uginają się od bibelotów z serduszkami, a my płacimy dwa razy więcej za kawę w kawiarni do granic wytrzymałości nabitej ludźmi. Ale jest też druga strona medalu. Jak ktoś kiedyś wymyślał to święto, raczej nie pomyślał „ty to masz łeb, stary, amerykańscy handlarze zarobią na swoich konsumentach. A kilka lat później na całym świecie. Niech żyją walentynki i globalizacja!”, choć kilku złośliwych mogłoby przyznać, że to scenariusz całkiem prawdopodobny. Abstrahując jednak od spisków dziejowych w zakresie konsumpcjonizmu, chciałabym jedynie powiedzieć, że to święto miało być ku czci zakochanych. Żeby wyeksponować miłość i to, co może łączyć dwoje ludzi. Jakbyśmy to dziś powiedzieli: to była taka prorodzinność. Nikomu nie przyszło wtedy do głowy, że z dnia mającego uczcić pewną wzniosłość powstanie masówka, a blogerzy będą pisali o zwycięstwie konsumpcjonizmu i obłudzie w postaci miłości na jednodniowy pokaz. Ba, nikt nie słyszał nawet o blogerach.

Walentynki to całkiem ładna tradycja, choć nie nasza, i celebrowanie jej też jest całkiem okej. Ale tak na spokojnie, po swojemu, jako uczczenie czegoś, co czujemy. A nie eksponowanie tego, co czuć i robić powinniśmy według jakichś tam kanonów. Na przykład udawać, że Christian Grey jest taki męski i podniecający. Nie jest.

Znów dałam się sprowokować, tym razem sama sobie, a ciągle czeka prawdziwy powód, dla którego jednak piszę o walentynkach. Natknęłam się dziś na artykuł traktujący o tym, że miłość znajduje się na liście chorób psychicznych Światowej Organizacji Zdrowia. I niestety to nie jest żaden głupi żart.

Co by o stanie zakochania nie mówić, choroba psychiczna to to nie jest. Doświadczamy skrajnych emocji, huśtawek nastrojów, radości, zawodów, ekstazy, bólu psychicznego przy odrzuceniu, poczucia akceptacji, rozpaczy i tak dalej. Mózg i w konsekwencji całe ciało ma prawo się rozregulować. Ale to stan, którego od wieków nikt nie zdiagnozował, ale też nie zakwestionował. Dlaczego więc w dzisiejszych czasach wszystko, co nie ma podłoża stricte naukowego, kategoryzowane jest jako choroba? Pardon, jest jeszcze opcja nr 2: zaburzenie.

W pierwszym odruchu się wkurzyłam. W drugim przeszedł mnie dreszcz: niemalże automatycznie naszło mnie skojarzenie z moim ukochanym [delirium]. I choć takich szaleństw szczęśliwie się tu nie odstawia, mocno niepokojący jest już sam fakt usilnego sklasyfikowania czegoś tak ważnego w ludzkim życiu. Zakwestionujmy może jeszcze przyjaźń i ludzką życzliwość. Bezinteresowność. Przecież w dzisiejszym świecie to postawy niewytłumaczalne.

I nie jest to żadna moja krucjata ani walka z wiatrakami. Też nie zawsze jestem życzliwa i nie zawsze wierzę w ludzi, bo dziś zwyczajnie nie zawsze istnieją ku temu podstawy. Ale szufladkowanie ludzkich uczuć jako choroby to po prostu nadgorliwość, w najczystszej postaci, jeszcze nie przemutowana.

I chociaż orędownikiem walentynek nie jestem, jestem orędownikiem uczuć jako takich - dlatego życzę Wam wszystkim miłości. Na co dzień, nie tylko od amerykańskiego święta. I w każdej postaci i każdym jej dobrym przejawie, nie tylko w wersji lukrowanej.


A powieść polecam całym sercem. Genialna!

Komentarze

INSTAGRAM